Codziennie chodzę do szkoły mojego wnuka.
Nie jestem ani nauczycielem, ani woźnym tylko dziadkiem z laską i sercem, które nie umie usiedzieć w domu.
Nazywam się Stanisław, a robię to dla Wojtusia mojego wnuka, mojej dumy, mojego światła.
Pierwszy raz zobaczyłem go samego, gdy siedział na ławce pod kasztanem.
Inne dzieci biegały, śmiały się, grały w piłkę.
On został tam, z rękami na kolanach, z wzrokiem utkwionym w dal, jakby chciał należeć do tego świata, ale nie wiedział jak.
Gdy tego dnia odprowadzałem go do domu, zapytałem:
Dlaczego nie bawisz się z innymi?
Wzruszył ramionami.
Nie chcą, dziadku. Mówią, iż jestem za wolny, iż nie znam zasad.
Tej nocy prawie nie spałem.
Następnego ranka poszedłem do dyrektorki.
Pani Danuto, chciałbym o specjalne pozwolenie. Chcę być z Wojtusiem podczas przerw.
Spojrzała na mnie łagodnie.
Panie Stanisławie, rozumiem pańskie zmartwienie, ale…
Nie ma ale. To dziecko to moje życie. jeżeli nie czuje się włączony, ja to zmienię.
Od tamtego dnia każdego ranka o wpół do jedenastej przekraczam błękitną furtkę na szkolnym podwórku.
Na początku dzieci patrzyły na mnie z ciekawością.
Stary człowiek w słomkowym kapeluszu i z laską, pośrodku ich zabaw.
Wojtuś był zawstydzony.
Dziadku, nie musisz przychodzić.
Wstydzisz się czego? Tego, iż masz dziadka, który cię kocha?
Zaczęliśmy powoli. Przyniosłem stare domino. Potem warcaby.
Śmiał się, gdy udawałem, iż nie widzę jego małych oszustw.
Pewnego dnia podszedł do nas chłopiec.
W co gracie? zapytał.
W chińczyka odparłem. Chcesz z nami zagrać?
Miał na imię Kacper. Sześć lat, szeroki uśmiech i dwie brakujące zęby.
Wojtuś cierpliwie wytłumaczył mu zasady.
Następnego dnia Kacper wrócił, tym razem z przyjaciółką Zosią.
I tak powoli nasza ławka stała się miejscem śmiechu i przyjaźni.
Przyniosłem skakankę. Urządzaliśmy małe zawody.
Wojtuś nie skakał szybko, więc inne dzieci zwalniały dla niego.
Dawaj, Wojtek, dasz radę! krzyczała Zosia.
Pięć skoków! Nowy rekord! wołał Kacper.
A ja patrzyłem na nich z sercem pełnym wdzięczności.
Pewnego popołudnia podeszła do mnie nauczycielka wuefu.
Panie Stanisławie, to, co pan robi, jest piękne.
Nie robię nic nadzwyczajnego odparłem. Jestem tylko dziadkiem, który kocha swojego wnuka.
Nie uśmiechnęła się. Uczy pan ich czegoś, o czym czasem zapominamy: iż każdy zasługuje na swoje miejsce, bez względu na tempo.
Minęły trzy miesiące.
Wciąż przychodzę.
Ale już nie dlatego, iż jest sam.
Przychodzę, bo teraz ośmioro czy dziewięcioro dzieci czeka na mnie, krzycząc Dziadku Stachu!, gdy tylko wejdę na podwórko.
Bo Wojtuś ma przyjaciół, którzy go zapraszają, bronią i rozumieją.
Dziś rano, gdy bawiliśmy się w chowanego, przytulił mnie mocno.
Dziękuję, dziadku.
Za co, chłopcze?
Że nie zostawiłeś mnie samego. Że nauczyłeś mnie, iż dobrze jest być innym.
Przysiadłem przed nim na kolano.
Wojtusiu, to ty nauczyłeś mnie, iż miłość się nie męczy, iż nigdy nie jest za późno, by coś zmienić, i iż prawdziwa odwaga to być przy kimś, gdy cię potrzebuje.
Dzwonek zadzwonił. Dzieci wróciły do klasy.
Wojtuś już nie chodzi z opuszczoną głową.
Jutro znów przyjdę. I pojutrze też.
Bo bycie dziadkiem to nie tylko czuwanie to budowanie mostów i przypominanie światu, iż nikt, ale to absolutnie nikt, nie powinien być sam na placu zabaw życia.













