Codziennie chodzę do szkoły mojego wnuka.
Nie jestem ani nauczycielem, ani woźnym tylko dziadkiem z laską i sercem, które nie potrafi usiedzieć w domu.
Nazywam się Wojciech, a robię to dla Mateusza mojego wnuka, mojej dumy, mojego światła.
Pierwszy raz zobaczyłem go samego, gdy siedział na ławce pod kasztanem.
Inne dzieci biegały, śmiały się, grały w piłkę.
On tylko tam tkwił, z rękami na kolanach, wzrokiem utkwionym w dal jakby chciał należeć do tego świata, ale nie wiedział jak.
Gdy tego dnia wracaliśmy do domu, zapytałem:
Dlaczego nie bawisz się z innymi?
Wzruszył ramionami.
Nie chcą, dziadku. Mówią, iż jestem za wolny, iż nie rozumiem zasad.
Tej nocy prawie nie spałem.
Następnego ranka poszedłem do dyrektorki.
Pani Danuto, chciałbym o specjalne pozwolenie. Pragnę być z Mateuszem podczas przerw.
Spojrzała na mnie łagodnie.
Panie Wojciechu, rozumiem niepokój, ale…
Nie ma ale. To dziecko to moje życie. jeżeli nie czuje się włączony, sam to zmienię.
Od tamtej pory każdego dnia o dziesiątej trzydzie przekraczam niebieską bramę boiska.
Na początku dzieci patrzyły na mnie z ciekawością.
Stary człowiek w słomkowym kapeluszu i z laską, pośrodku ich zabaw.
Mateusz się wstydził.
Dziadku, nie musisz przychodzić.
Wstydzić się czego? Tego, iż masz dziadka, który cię kocha?
Zaczęliśmy powoli. Przyniosłem stare domino. Potem warcaby.
Śmiał się, gdy udawałem, iż nie widzę jego małych oszustw.
Pewnego dnia podszedł do nas chłopiec.
W co gracie? spytał.
W chińczyka odparłem. Chcesz dołączyć?
Miał na imię Kuba. Sześć lat, szeroki uśmiech i dwie brakujące mleczaki.
Mateusz cierpliwie wytłumaczył mu zasady.
Następnego dnia Kuba wrócił, tym razem z przyjaciółką Zosią.
I tak oto nasza ławka stała się miejscem śmiechu i przyjaźni.
Przyniosłem skakankę. Organizowaliśmy małe zawody.
Mateusz nie skakał szybko, więc inne dzieci zwalniały dla niego.
Dawaj, Mati, dasz radę! wołała Zosia.
Pięć skoków! Nowy rekord! krzyczał Kuba.
A ja patrzyłem na nich z wdzięcznością w sercu.
Pewnego popołudnia podeszła do mnie nauczycielka w-fu.
Panie Wojciechu, to, co pan robi, jest piękne.
Nie robię nic nadzwyczajnego odparłem. Jestem tylko dziadkiem, który kocha wnuka.
Nie uśmiechnęła się. Uczy pan ich czegoś, o czym czasem zapominamy: iż każdy zasługuje na swoje miejsce, bez względu na szybkość.
Minęły trzy miesiące.
Nadal przychodzę.
Ale już nie dlatego, iż jest sam.
Przychodzę, bo teraz ośmioro czy dziewięcioro dzieci woła Dziadku Wojtku!, gdy tylko przekroczę bramę.
Bo Mateusz ma przyjaciół, którzy go zapraszają, bronią i rozumieją.
Dziś rano, gdy graliśmy w chowanego, mocno mnie objął.
Dziękuję, dziadku.
Za co, chłopcze?
Że mnie nie zostawiłeś samego. Że pokazałeś mi, iż inność to nic złego.
Przysiadłem przed nim na kolana.
Mateuszu, to ty nauczyłeś mnie, iż miłość się nie męczy, iż nigdy nie jest za późno, by coś zmienić, i iż prawdziwa odwaga to być przy kimś, gdy tego potrzebuje.
Dzwonek zadzwonił. Dzieci wróciły do klasy.
Mateusz już nie chodzi ze spuszczoną głową.
Jutro wrócę. I pojutrze też.
Bo bycie dziadkiem to nie tylko czuwanie to budowanie mostów i przypominanie światu, iż nikt, absolutnie nikt, nie powinien być sam na boisku życia.












