To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż i rodzić dzieci powiedziała moja matka, gdy poprosiłam ją o pomoc.
Sama się wpakowałaś w ten problem, bo nie masz grosza przy duszy. Nikt ci nie kazał się żenić i płodzić potomstwa rzuciła mi w twarz, gdy błagałam o wsparcie.
Miałam dwadzieścia lat, kiedy wyszłam za Pawła. Wynajmowaliśmy maleńkie M1 na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy: on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale jakoś się udawało. Marzyliśmy, by uzbierać na własne mieszkanie, a wtedy wydawało się, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Kacper. Dwa lata później Jakub. Poszłam na urlop macierzyński, a Paweł zaczął brać nadgodziny. Mimo to, pieniędzy wciąż brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i, oczywiście, czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę jego pensji.
Patrzyłam na naszych chłopców i każdego ranka budziłam się z tym samym lękiem: a co jeżeli Paweł zachoruje? jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy zrobimy?
Moja matka mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia też. Obie w Warszawie. Obie miały pusty pokój gościnny. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko o kąt, tymczasowy. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanęmy na nogi.
Zaproponowałam mamie, by zamieszkała z babcią razem w jednym mieszkaniu, a my zajęlibyśmy drugie. Nie potrzebowaliśmy wiele miejsca tylko ja, Paweł i dwójka maluchów. Ale choćby nie chciała słuchać.
Mieszkać z moją matką? prychnęła. Zwariowałaś? Myślisz, iż moje życie się skończyło? Jeszcze jestem młoda. A z tą staruszką tylko nerwy stracę. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale nie zawracaj mi głowy.
Połknęłam gorzkie słowa w milczeniu. Zadzwoniłam jednak do ojca. Od lat żył z nową kobietą. Mieli przestronne mieszkanie z czterema pokojami, a ja liczyłam, iż weźmie do siebie babcię. W końcu to jego matka. Ale i on odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i iż dom już pęka w szwach.
Zdesperowana, znów zadzwoniłam do matki. Płakałam. Błagałam, by nas przygarnęła, choćby na jakiś czas. Wtedy rzuciła mi w twarz:
Sama jesteś sobie winna, iż ledwo wiążesz koniec z końcem. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż. Nikt nie prosił, żebyś rodziła. Chciałaś być dorosła? To teraz radź sobie sama.
Poczułam się, jakby mnie poraził prąd. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a świat walił mi się na głowę. To mówiła moja własna matka. Kobieta, która powinna być moim oparciem. Nie prosiłam o wiele tylko o kąt, odrobinę współczucia.
Następnego dnia z Pawłem omawialiśmy, co dalej. Jedyna, która odpowiedziała na nasze wołanie, była jego matka pani Halina. Mieszkała we wsi pod Sieradzem, w domu z ogrodem. Miała wolny pokój i powiedziała, iż przyjmie nas z radością. choćby zaoferowała się opiekować chłopcami, gdy będziemy w pracy.
Ale się boję. To nie miasto, tylko wieś. Nie ma przychodni, porządnej szkoły, choćby autobusów. Drżę na myśl, iż jeżeli tam pojedziemy, już stamtąd nie wyjedziemy. Że chłopcy wyrosną bez szans, bez przyszłości. Że sama się poddam, zamknę przed życiem.
A jednak nie mamy wyboru. Matka odwróciła się na pięcie. Babcia jest za stara, by nas przyjąć. Ojciec nie uważa nas za rodzinę. Teraz stoję na rozdrożu: pójść w pustkę albo przyjąć pomoc, która, choć nieidealna, jest szczera.
Wiesz, co boli najwięcej? Nie bieda. Nie trudności. To, iż ci, którzy powinni być najbliżej, odchodzą, gdy najbardziej ich potrzebujesz. A mój największy strach nie jest o siebie. O dzieci. Żeby nigdy nie poczuły na własnej skórze, jak to jest być niechcianym przez własną babcię.
I choć życie nie zawsze układa się tak, jak chcemy, jedno jest pewne czasem najmniejszy gest dobroci może być światłem w najciemniejszej drodze. Trzeba tylko odważyć się je przyjąć.





