Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury wlokły się po niebie, jakby dźwigając brzemię niespełnionych nadziei i złamanych losów. Samochód sunął po mokrym asfalcie niczym duch, zostawiając za sobą smugę świateł i ciszę przeciętą niepokojem. Kamil siedział za kierownicą, ściskając ją tak mocno, jakby od tego zależało jego życie. Każdy wybojek na drodze odbijał się w jego kręgosłupie jak uderzenie młota nie fizyczne, ale duchowe, jakby samo przeznaczenie przypominało mu: nic nie będzie łatwe.
W samochodzie panowała cisza, przerywana tylko nierównym oddechem Zosi obok niego. Opierała się o fotel, jakby próbowała uciec przed bólem, strachem i samą sobą. Jej dłoń spoczywała na brzuchu ogromnym, jakby nosił nie tylko dziecko, ale cały świat, który mógł się zawalić w każdej chwili. W jej oczach, wpatrzonych w szare, bezduszne niebo za oknem, nie było światła. Tylko tęsknota. Głęboka, wszechogarniająca, jak zimowy wiatr przenikający do kości. Nie strach. Nie ból. Właśnie tęsknota taka, jaka pojawia się, gdy człowiek już wie, iż to koniec, ale wciąż ma nadzieję na cud.
Kam jej głos był cieńszy od pajęczyny, słabszy niż szmer wiatru w jesiennych liściach. Posłuchaj mnie. Proszę.
Skinął, nie odrywając wzroku od drogi, ale cały jego jestestwo każda komórka, każdy nerw było w gotowości. Czuł, iż to, co nadejdzie, nie będzie prośbą, ale wyrokiem.
Obiecaj mi przełknęła ślinę, jakby próbowała połknąć nie tylko ślinę, ale i strach. jeżeli coś pójdzie nie tak nie wini jej. Naszej dziewczynki. Ona nic nie zawiniła. Po prostu przyszła na świat. A ty musisz ją kochać. Za mnie. Za nas oboje.
Kamil zacisnął zęby. Jego knykcie zbielały, jakby trzymał się ostatniej deski ratunku na rozszalałym morzu. Chciał krzyczeć, iż wszystko będzie dobrze, iż przeżyje, iż będą razem on, Zosia i ich córka w domu, który dla nich budował, z pokoikiem, lalkami i marzeniami. Ale słowa lekarza, wypowiedziane pół roku temu, wbiły się w jego pamięć jak nóż: Ciąża przy twojej diagnozie to jak gra w rosyjską ruletkę z pięcioma kulami w komorze. Szansa jest jedna na sześć. I to nie żart. To śmierć. Pamiętał, jak drżały ręce Zosi, gdy usłyszała diagnozę. Jak na niego patrzyła nie z rozpaczą, ale z prośbą. Chcę tego, Kam. Chcę być matką. Chcę, żeby nasza miłość została na tym świecie. Żeby coś po nas zostało. Nie potrafił powiedzieć nie. Nie dlatego, iż był słaby. Ale dlatego, iż kochał. Bezgranicznie. Całkowicie. I wierzył nie w medycynę, nie w szanse, ale w nią. W jej siłę, w jej światło, w jej wiarę, iż miłość jest silniejsza od śmierci.
Zosia szepnął, a jego głos drżał wrócimy do domu. Wszyscy troje. Przysięgam. Nie pozwolę ci odejść. Bez względu na wszystko.
Mówił odważnie, ale w środku wszystko się w nim rwało. Każde słowo było próbą załatania pęknięć w duszy, które powiększały się z każdą minutą.
Gdy dotarli na izbę przyjęć, deszcz chłostał szyby, jakby niebo płakało za nich. Pomógł jej wysiąść, podtrzymując pod ramię, czując jej drżenie nie z zimna, ale z przeczucia. Obróciła się do niego, przytuliła czołem do jego klatki piersiowej i szepnęła:
Kocham cię, Kam. Bardziej niż życie. Bardziej niż cokolwiek na świecie. Wierzę w ciebie. Dasz radę. Jesteś silniejszy, niż myślisz.
To uścisnek trwał tylko kilka sekund, ale wypalił się w jego pamięci jak ostatnie światło przed wieczną ciemnością. Potem zabrali ją na noszach, a on został stać na deszczu, przemoczony nie wodą, ale chłodem samotności. Pół godziny później pojawił się lekarz starszy mężczyzna o twarzy wykutej w kamieniu, z oczami, w których dawno umarło wszystko poza zmęczeniem.
Sytuacja jest krytyczna powiedział bez wstępu, bez współczucia. Krzepnięcie krwi twojej żony prawie całkowicie zawiodło. Walczymy, ale szanse są niewielkie. Bardzo niewielkie. Pozostaje tylko wiara. Chociaż, szczerze mówiąc, w naszym zawodzie cuda się nie zdarzają.
Kamil opadł na schody przed szpitalem, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chłód kamienia przenikał przez spodnie, ale nic nie czuł. Czas zwolnił, rozciągnął się, stał się kleisty jak żywica. Zerwał się, chodził tam i z powrotem, zaciskał pięści, bił głową w ścianę w myślach, modlił się nie do Boga, którego nie znał, ale do czegokolwiek, co mogło go usłyszeć: gwiazd, losu, samego wszechświata. Przywróć ją. Weź mnie zamiast niej, tylko przywróć ją. Był gotów oddać wszystko pieniądze, firmę, życie byleby ona przeżyła.
I wtedy, jakby znikąd, pojawiła się Weronika. Znała jego żonę od studiów, była jej przyjaciółką, pracowała jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym. Miała krótkie ciemne włosy, zmęczone oczy i zapach chloru zmieszany z niepokojem. Usiadła obok niego, nie pytając, ale wiedząc.
Jak ona?
Tylko potrząsnął głową. Jego twarz była maską bólu.
Bardzo źle wyszeptał.
Weronika westchnęła nie ze współczuciem, ale z irytacją i nagle powiedziała:
Egoistka. Wiedziała, na co się naraża. Wiedziała, iż może odejść. A ty? Twoi rodzice? Jesteście tylko pionkami w jej grze?
Kamil odwrócił się gwałtownie. Coś pierwotnego zapłonęło w jego oczach wściekłość, ból, niedowierzanie. Jak ona śmiała? Jak mogła tak mówić o Zosi o kobiecie, dla której był gotów przenosić góry? Ale żal ogłuszył go. Nie znalazł słów. Uznał, iż to tylko zmęczenie, cynizm, który lekarze wyrabiają sobie, by przetrwać.
Chodź stąd powiedziała Weronika, biorąc go za rękę. Siedzenie tutaj powoli doprowadza cię do obłędu. Chodź. Wypijemy. Prze










