Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury pełzły po niebie, jakby dźwigając ciężar niespełnionych nadziei i złamanych losów. Samochód sunął po mokrym asfalcie jak duch, zostawiając za sobą ślad reflektorów i ciszę przeszywaną niepokojem. Marek siedział za kierownicą, ściskając ją tak mocno, jakby od tego zależało jego życie. Każdy wybój na drodze wstrząsał jego kręgosłupem jak uderzenie młotanie fizyczne, ale duchowe, jakby sama przypominała mu: nic nie będzie łatwe. W samochodzie panowała cisza, przerywana tylko nierównym oddechem Asi obok niego. Opierała się na siedzeniu, jakby próbowała uciec przed bólem, strachem i sobą samą. Jej dłoń spoczywała na brzuchuogromnym, jakby nosił nie tylko dziecko, ale cały świat, który mógł się zawalić w każdej chwili. W jej oczach, wpatrzonych w szare, bez życia niebo za oknem, nie było światła. Tylko tęsknota. Głęboka, wszechogarniająca, jak zimowy wiatr przenikający do kości. Nie strach. Nie ból. Właśnie tęsknotataka, jaka pojawia się, gdy człowiek już wie, iż wszystko się skończyło, ale wciąż ma nadzieję na cud.
Marek Jej głos był cieńszy od pajęczyny, słabszy niż szelest wiatru w jesiennych liściach. Posłuchaj mnie. Proszę.
Skinął głową, nie odrywając wzroku od drogi, ale całe jego jestestwokażda komórka, każdy nerwbyło w gotowości. Czuł, iż to, co nadchodzi, nie jest prośbą, ale wyrokiem.
Obiecaj mi Przełknęła ślinę, jakby próbowała połknąć nie tylko strach, ale i samą siebie. jeżeli coś pójdzie nie tak nie obwiniaj jej. Naszej córeczki. Ona jest niewinna. Po prostu przyszła na świat. A ty musisz ją kochać. Za mnie. Za nas oboje.
Marek zaciął zęby. Jego kostki na rękach zrobiły się białe, jakby trzymał się ostatniej deski ratunku na wzburzonym morzu. Chciał krzyczeć, iż wszystko będzie dobrze, iż przeżyje, iż będą razemon, Asia i ich córkaw domu, który dla nich budował, z pokoikiem dla dziecka, lalkami i marzeniami. Ale słowa lekarza, wypowiedziane pół roku temu, wbiły się w jego pamięć jak nóż: Ciąża przy twojej diagnozie to jak rosyjska ruletka z pięcioma nabojami w bębnie. Szansa to jeden do sześciu. To nie żart. To śmierć. Pamiętał, jak dłonie Asi drżały, gdy usłyszała diagnozę. Jak na niego patrzyłanie z rozpaczą, ale z prośbą. Chcę tego, Marek. Chcę być matką. Chcę, żeby nasza miłość została na tym świecie. Żeby coś po nas zostało. Nie potrafił powiedzieć nie. Nie dlatego, iż był słaby. Ale dlatego, iż kochał. Bezgranicznie. Całym sobą. I wierzyłnie w medycynę, nie w statystyki, ale w nią. W jej siłę, w jej światło, w jej wiarę, iż miłość jest silniejsza od śmierci.
Asia, wyszeptał, a jego głos drżał, wrócimy do domu. Wszyscy troje. Przysięgam. Nie pozwolę ci odejść. Bez względu na wszystko.
Mówił odważnie, ale w środku wszystko się w nim rozpadało. Każde słowo było próbą załatania pęknięć w duszy, które powiększały się z każdą minutą.
Kiedy dojechali na izbę przyjęć, deszcz smagał szyby, jakby niebo płakało razem z nimi. Pomógł jej wyjść, podtrzymując ją za ramię, czując jej drżenienie od zimna, ale od przeczucia. Obróciła się do niego, przycisnęła czoło do jego piersi i wyszeptała:
Kocham cię, Marek. Bardziej niż życie. Bardziej niż cokolwiek na świecie. Wierzę w ciebie. Dasz radę. Jesteś silniejszy, niż myślisz.
To uścisnek trwał tylko kilka sekund, ale wypalił się w jego pamięci jak ostatnie światło przed wieczną ciemnością. Potem zabrali ją na noszach, a on pozostał na deszczu, przemoczony nie przez wodę, ale przez chłód samotności. Pół godziny później pojawił się lekarzstarszy mężczyzna o twarzy wykutej z kamienia, z oczami, w których dawno umarło wszystko poza zmęczeniem.
Stan jest krytyczny, powiedział bez wstępu, bez litości. Krzepnięcie krwi u twojej żony prawie całkowicie zawiodło. Walczymy, ale szanse są niewielkie. Bardzo niewielkie. Pozostaje tylko wiara. Choć, szczerze mówiąc, w naszym zawodzie cuda się nie zdarzają.
Marek osunął się na schody przed wejściem do szpitala położniczego, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chłód kamienia wsiąkał przez spodnie, ale nic nie czuł. Czas zwolnił, rozciągnął się, stał się kleisty jak żywica. Zerwał się, chodził tam i z powrotem, zaciskał pięści, modlił sięnie do Boga, którego nie znał, ale do czegokolwiek, co mogło go usłyszeć: gwiazd, losu, samego wszechświata. Przywróć ją. Weź mnie zamiast niej, tylko przywróć ją. Był gotów oddać wszystkopieniądze, firmę, życiebyleby tylko ona przeżyła.
I wtedy, jakby znikąd, pojawiła się Krystyna. Znała jego żonę od studiów, była jej przyjaciółką, pracowała jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym. Miała krótkie ciemne włosy, zmęczone oczy i zapach chloru zmieszany z niepokojem. Usiadła obok niego, nie pytając, ale wiedząc.
Jak ona?
Tylko pokręcił głową. Jego face byłą maską bólu.
Bardzo źle, wyszeptał.
Krystyna westchnęłanie ze współczuciem, ale z irytacjąi nagle powiedziała:
Samolubna. Wiedziała, na co się naraża. Wiedziała, iż może odejść. A ty? Twoi rodzice? Jesteście tylko pionkami w jej grze?
Marek odwrócił się gwałtownie. Coś pierwotnego zapłonęło w jego oczachwściekłość, ból, niedowierzanie. Jak śmiała? Jak mogła tak mówić o Asikobiecie, dla której był gotów przenosić góry? Ale żałoba go ogłuszyła. Nie znalazł słów. Uznał, iż to tylko zmęczenie, cynizm, który lekarze wypracowują, by przetrwać.
Chodź stąd, powiedziała Krystyna, biorąc go za rękę. Siedzenie tutaj powoli cię zabija. Chodźmy. Napijmy się. Prze













