Po prostu położył się tuż przed moimi drzwiami…

twojacena.pl 14 godzin temu

Po prostu położyła się przy drzwiach…
Stało się to w styczniu, w najzimniejszym mrozie, jakiego od lat nie widziano. Śnieg sięgał kolan, powietrze raniło jak brzytwa, a wiatr dmuchał tak silnie, iż wciągnięcie go w płuca boleło.
Nasza mała wioska była ledwie zauważalna na obrzeżach, prawie już całkiem opróżniona. Jedni wyprowadzili się do miasta, by być bliżej dzieci, inni wrócili do rodzinnych stron. Zostało tylko kilku, którym nie było dokąd iść. Ja także należałam do nich.
Po śmierci męża i wyjeździe dzieci dom stał się pusty nie tylko z zewnątrz, ale też wewnątrz. Ściany, kiedyś pełne dźwięków, zamilkły. Rozgrzewałam piec, gotowałam skromne posiłki zupę, kaszę, jajko. Na parapecie rozsypywałam okruchy chleba dla ptaków. Czas wypełniały książki stare, przeczytane po raz drugi, z zakładkami w rogu. Telewizor prawie nigdy nie włączałam tam był hałas, nie słowa.
W ciszy zaczęłam słyszeć, jak dom wzdycha pod wpływem wiatru, jak śnieżyca ryczy nad kominem, jak deski jęczą w mrozie.
Wtedy pojawił się on.
Usłyszałam drapanie przy werandzie. Pomyślałam, iż to może szpak, albo kot sąsiada. Dźwięk był jednak inny ledwie słyszalny, jakby ktoś drapał na ostatnią siłę. Otworzyłam drzwi mróz uderzył w twarz niczym cios. Spojrzałam w dół i zamarła.
Wśród śnieżnego kupka ukazał się mały, czarny, zakurzony stwór. Nie był kotem bardziej cień. Jego oczy lśniły jaskrawo żółtym blaskiem, jak u sowy. Patrzyły prosto na mnie, nie błagając, ale wyzywająco. To było jakby mówił: Doszedłem aż tutaj. Przyjmiesz mnie, albo odrzucisz. Nie pójdę dalej.
Jedna przednia łapa brakowała. Została po starej ranie, wciętej szorstkim pazurem, bez krwi, z blizną w miejscu. Futro było potargane, pełne mchów i brudu. Kości wystawały. Tylko Bóg wie, przez co przeszedł i ile kroków musiał pokonać, by dotrzeć do mojego domu.
Stałam tam przez chwilę, wstrząśnięta, po czym zeszłam po schodach. On nie poruszył się. Nie uciekł, nie zwijał się w kulę, jedynie lekko podrygł, gdy wyciągnąłem do niego rękę, po czym znów stał nieruchomo.
Zabrałam go do środka. Był lekki niczym piórko. Pomyślałam: Nie przeżyje. Nie wytrzyma choćby do rana. Położyłam go na dywanie przy piecu, podłożyłam pod niego starą poduszkę, postawiłam miseczkę wody i trochę kurczaka. Nie ruszył się. Leżał, oddychał ciężko, jakby każdy wdech był ogromnym wysiłkiem.
Usiadłam obok. Patrzyłam na niego i nagle zrozumiałam: jest jak ja. Zmęczony, ranny, ale wciąż żywy. Wciąż walczy o przetrwanie.
Cały tydzień kołysałam go niczym niemowlę. Karmiłam go przy sobie, żeby nie był sam. Rozmawiałam z nim. Opowiadałam o swoim dniu, narzekałam na zdrowie, przywoływałam wspomnienia o mężu, którego w snach wciąż wołam. On słuchał. Naprawdę słuchał. Czasem otwierał oczy, jakby szeptał: Jestem tutaj. Nie jesteś sama.
Po kilku dniach po raz pierwszy wypił trochę wody. Potem polizał mój palec po kaszy. Niebawem próbował wstać. Wstał, zachwiał się, po czym znowu padł. Nie poddał się jednak. Następnego dnia spróbował ponownie i mu się udało. Wstał, kulejąc, niepewnie stawiając kroki, ale ruszył naprzód.
Nazwę go Cuda. Bo innej nazwy nie dało się wymyślić.
Od tego dnia towarzyszy mi wszędzie do kurnika, na werandę, do spiżarni. Śpi przy końcu łóżka, a kiedy się odwracam, cicho miauczy, jakby pytał: Jesteś ze mną?. Gdy płaczę, zwłaszcza wieczorami, podchodzi, przylega do mnie i patrzy mi w oczy.
Stał się dla mnie lekarstwem. Lustrzanym odbiciem. Sens.
Sąsiadka, pani Galja, tylko kręciła głową:
Ljuba, naprawdę zwariowałaś? Na ulicy jest ich tyle, co gwiazd na niebie. Po co ci to?
Ja tylko wzruszyłam ramieniem. Jak wytłumaczyć jej, iż ten czarny, okaleczony kot uratował mnie? Że od momentu jego przyjścia znów zaczęłam naprawdę żyć, a nie tylko istnieć?
Wiosną rozgrzewał się na werandzie, gonił motyle. Nauczył się biegać na trzech łapach. Na początku się potknął, ale gwałtownie się wkręciło. Zaczął też polować kiedyś przyniósł choćby myszy, dumnie ją pokazując, po czym poszedł spać.
Pewnego dnia zniknął na cały dzień. Byłam nerwowo wyczerpana, szukałam go w okolicy, wołałam, przeszukiwałam las. Wieczorem wrócił, z podrapanym pyskiem, ale z dumą w kroku. Może odwiedził przeszłość, albo spotkał kogoś. Potem przespał trzy dni, prawie nie wstając.
Przez pięć lat był ze mną. Nie tylko przetrwał, ale naprawdę żył, ze swoimi zwyczajami, temperamentem, naturą. Lubił masło i proso, nienawidził odkurzacza, chował się przed burzą pod kołdrą, a gdy byłam przy nim pod moim płaszczem.
Szybko się starzał. W ostatnim roku prawie nie schodził na podwórko. Spał więcej, jadł mniej, ruchy stały się ostrożniejsze. Czułam, iż zbliża się koniec. Każdego ranka, budząc się, najpierw patrzyłam, czy jeszcze oddycha. A gdy tak dziękowałam.
Wiosną po prostu nie obudził się. Leżał jak zwykle na swoim legowisku przy piecu, ale nie otworzył oczu. Usiadłam obok, położyłam na niego dłoń wciąż była ciepła. Serce jednak wiedziało.
Łzy nie spłynęły od razu. Długo go głaskałam, szepcząc: Dziękuję, Cudo. Byłeś wszystkim. Bez ciebie nie byłabym sobą.
Zakopałam go pod starym jabłoniem, tam, gdzie latem lubił leżeć w cieniu. Umieściłam go w pudełku wyłożonym miękkim flanelowym kocykiem. Pożegnałam się w ciszy, szczerze.
Minęły już trzy lata. Teraz mieszka ze mną inny kot pręgowany, młody, porywczy. Nie przypomina go w niczym. Czasem, zwłaszcza wieczorami, dostrzegam w progu czarny cień albo słyszę dobrze znany szmer.
Uśmiecham się wtedy.
Bo wiem: jest ze mną. On jest częścią mnie. Moim Cudem.

Idź do oryginalnego materiału