1/32 Messerschmitt Bf 109 K-4
KOTARE – K322009
No i stało się. Ekipa Kotare, złożona w dużej mierze z dawnych pracowników Wingnut Wings, po kilku pudełkach z tym samym Spitfirem w innym mundurku uznała, iż świat to nie tylko brytyjskie latadła. Postanowili wziąć na warsztat Messerschmitta Bf 109 K-4, czyli ostatnią wersję słynnej „stodziewiątki”. Zamiast kolejnego Spitfire’a dostajemy zatem Messerschmitta, do tego w skali 1/32. Czyli w skali w której potencjalnie jest co macać.
Zacznijmy może od tego co to takiego KOTARE? W języku maorysów Kotare to zimorodek. Nie ma to specjalnego znaczenia dla omawianego tematu, ale przynajmniej wyjaśnia skąd to dziwne logo. W temacie nazw – każdemu jego porno – można firmę nazwać zimorodek, można international biznes group. Ważne jest pudełko! A tutaj jest naprawdę dobrze. Prosto, bez patosu. Żadnych epickich grafik generowanyh przez AI, żadnych płonących miast w tle. Po prostu Messerschmitt, jak trzeba.
Wzornictywo pudełka nawiązuje do produktów firmy Petera Jacksona. Żeby nie być gołosłownym – tak wygląda nasz bohater na tle pudełek Wingnut Wings
A co w pudełku? Cztery ramki z szarego plastiku, jedna przeźroczysta, instrukcja, kalkomanie od Cartografa.
Instrukcja w tym przypadku to nie do końca to, co zwykle pakują nam do pudełek producenci modeli. Ponad 30 stron, kolorowe rendery, zdjęcia z epoki, wszystko to, co stanowiło największą wartość modeli Wingnut Wings.
Zresztą spójrzcie sami, różnica jak widać jest minimalna. Sprowadza się do kolorystyki i ilość stron wynikającej z wielkości materiału źródłowego.
Z ciekawostek: producent tłumaczy się z dokonanego wyboru. W końcu to nie rycerski Spitfire, a nazistowska Stodziewiątka. I o ile doceniam takie gesty i uważam je za słuszne, ciężko nie przewrócić gałami czytając o jakimś moralnej deprawacji “trzeciej rzeszy Hitlera”. interesujące czy w Nowej Zelandii wiedzą co to za Rzesza i czemu trzecia?:)
No dobra, ale poza fajnymi fotami z epoki, instrukcja to wciąż instrukcja. Klasycznie, zaczyna się od budowy kokpitu. A dokładnie tablicy przyrządów, którą producent wyposażył w pokaźna liczbę kalkomanii z imitacjami zegarów.
Plastikowy element jest niczego sobie, jak na otwarcie i pierwsze zabawy z tym Messerschmittem, to zarówno poziom detali, jak i wykonanie jest co najmniej zadowalające.
Kalkomanie z zegarami to nie koniec – w zestawie są też nalepki ze wszystkimi tabliczkami znamionowymi w kokpicie.
Co ciekawe, rozmieszczenie kalkomanii stanowi krok pierwszy instrukcji, krok drugi to malowanie kokpitu co mam nadzieję nie doprowadzi do jakiś gargantuicznych wtop na etapie budowy.
Na powyższym schemacie malowania widać pasy bezpieczeństwa odlane, a i owszem razem z fotelem. I wbrew pozorom, nie wyglądają źle.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy aby na pewno Kotare to Wingnuty w nowej odsłonie polecam poniższy obrazek – podobne prawda?
Przyjrzyjmy się kokpitowi z bliska. Podłoga wygląda lepiej niż to, co oferuje Eduard w swoim żywicznym kokpicie.
Detale na ścianach kokpitu wyraźne, fajne tylko że… no właśnie tak wyglądały “wingnutowe” modele. Pozornie ostre szczegóły. Ale właśnie – tylko pozornie, bo przecież odlane w jednym kawałku, więc dobrze wygląda tylko z jednej strony, gdy patrzy się na to wszystko od frontu. Tymczasem kokpit oglądamy głównie z góry… O tym, iż jest trudny do pomalowania nie musze chyba wspominać? Okazuje się, iż to co miało rację bytu w przypadku szmatopłatów, nie specjalnie aplikuje się na maszyny z drugiej wojny.
Przeciwległa ściana potraktowana jest ciut lepiej. Mamy jeden wielki kawałek z radiem.
Do którego doklejamy jedną wajchę.
To podejście dziwi, bo spójrzcie jak dobrze zaprojektowane i jak świetnie odlane są drobiazgi kokpitu, na czele z drążkiem.
A wisienką na torcie jest absurdalnie dokładne zapięcie na osłonie działka.
Zamknięcie kokpitu oznacza zamknięcie połówek kadłuba i tu niestety szał detali się kończy.
Bo niestety, ale kadłub zapowiada szybką i bolesną podróż w przeszłość. Dobrze widzicie – poszycie jest gładkie jak pupa niemowlaka.
Nie kupuje opowieści o szpachlowanych 109, bo mam to szczęście, iż żeby zobaczyć jak wygląda Meserchmitt, wystarczy iż wsiądę w tramwaj i po 10 minutach mam to: dowód na to jak bardzo na 109 nie widać nitowania, choćby pod setkami warstw muzealnej farby do kaloryferów.
Żródło: Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie.
To nie koniec. Płat wygląda równie biednie. I nie, nie kupuje narracji producenta, iż to ukłon w stronę modelarzy, którzy nie lubią ponitowanych modeli. Gdyby ta grupa odbiorców miała znaczenie sprzedażowe, Eduard wydawałby swoje modele jeszcze gładsze… jeżeli nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Bez nitów jest po prostu taniej….
Porównajmy zresztą skrzydła w wykonaniu obu producentów.
Wersja Kotare:
Wersja Eduarda:
Zatem, im dalej w las z budową tego modelu, tym robi się mniej redukcyjnie, a bardziej zabawkowo. Apogeum absurdu to chyba kółko ogonowe.
Gdy spojrzałem w instrukcje pomyślałem, iż to chochlik drukarski- naprawdę koło składa się z dwóch elementów łączonych w ten dziwny sposób?
Nie wiem jak Kotare wyobraża sobie sklejenie i zaszpachlowanie tych dwóch elementów…. naprawdę nie wiem.
W temacie kół mamy kilka pozytywów. Pierwszy to instrukcja tłumacząca jak poprawnie zamontować podwozie 109tki.
Druga to golenie podwozia, bogate w sensowne detale.
I koła, które wyglądają na tyle dobrze, iż jakikolwiek zamiennik żywiczny wydaje się zbędny.
Tymczasem instrukcja – w opisie dolnej powierzchni skrzydła – funduje czytelnikowi momenty szczerego rozbawienia. Otóż producent z dumą informuje, że, po pierwsze, z tej strony rzeczywiście są jakieś nity i śrubki. A po drugie – uwaga, moment dramaturgiczny – one się brudzą. Serio!
Tak, serio. Producent informuje, iż konkretne śrubki, widoczne tylko od spodu, mają tendencję do łapania syfu. To już nie jest poziom merytorycznego komentarza; to jest stand-up instrukcyjny. Brakuje jeszcze dopisku: „części te należy delikatnie zakurzyć, ponieważ są smutne, iż nikt ich nie kocha”.
Zresztą spód naszej Stodziewiątki w wersji Kotare pełen jest absurdów. Mamy śruby widoczne powyżej, mamy wypukłe nity w pięknych wnękach podwozia
Ale osłona silnika znowu pięknie gładka jakby polerowana.
Instrukcja kończy etap budowy w podobny sposób, co instrukcja wingnutowego szmatopłata: naciągami. Czyli… naciągamy linkę anteny Co, w sumie, nie jest wcale takie głupie, bo to chyba jeden z nielicznych przypadków, kiedy producent faktycznie pomaga modelarzowi w ogarnięciu tego elementu.
Jest to o tyle ważne, iż sam maszt anteny wykonany jest całkiem nieobrzydliwie.
Na zakończenie warto wspomnieć, iż instrukcja kończy się schematami propozycji malowania – i to nie byle jakich. Kotare przygotowało kilka atrakcyjnych wariantów, dobrze udokumentowanych i podanych w przejrzysty sposób. To przyjemne zwieńczenie całej lektury instrukcji i naturalne zamknięcie procesu budowy Bf 109K w tej skali. Z jednym zastrzeżeniem – Ronny Bar, autor tych rysunków, późno wojenne kolory RLM poznał chyba z przekazów ustnych. W efekcie RLM81 wygląda jak jakiś Brown- Earth. Jasne, to tylko kolorowanka, ale stawiam dukaty przeciwko orzechom, iż znajdzie się niejeden współmodelarz ,który bedzie próbował mieszać humbrolki do uzyskania ” prawdziwego” koloru…
Do tych schematów malowania oczywiście dorzucono odpowiednie kalkomanie. I to nie byle jakie – bo wydrukowane przez Cartografa. Wyglądają całkiem przyzwoicie, nie rażą ani kolorem, ani ostrością detali. Choć przyznam, iż mam pewne wątpliwości co do naturalności odwzorowania manualnie malowanych znaków na trofejnym Kurfürście – trochę to wygląda zbyt sterylnie, jak na coś, co w oryginale było raczej chaotycznym bazgrołem, niż kaligrafią.
Ciekawostka jest też propozycje kalkomanii imitujących plamy na sterze kierunku. No tu nie wiem co powiedzieć, bo niby jak ten kolor dopasować do dostępnych na rynku farb opisanych jako RLM 82 ?
Kończąc naszą podróż przez 43 strony instrukcji, trafimy na dwie perełki. Pierwsza, to znana z instrukcji Wingnut Wings prezentacja osób stojących za tym co znajdziemy w pudełku. Oraz ostateczne rozwiązanie problemu “Kurfürsta”
Podsumowując: Czy to najlepszy Bf 109 K w tej skali? Pewnie znajdą się tacy, którzy jednak sięgną po starą Hasegawę, albo będą z nabożnym westchnieniem czekać na Zoukei Murę – bo przecież wiadomo, iż gdy Zoukei coś wypuści, to prawie jak zstąpienie archanioła Gabriela. A już na pewno warte każdej złotówki… przynajmniej jeżeli wierzyć w opowieści modelarzy co niejedno pudełko kupili…. Ale bądźmy szczerzy – jak na model, który kosztuje cztery razy tyle co eduardowski w 48-ce, to przyjemność raczej z kategorii „dla kolekcjonerów pudełek i folderów”, niż dla tych, co faktycznie planują cokolwiek skleić.
Jeśli skleję to z miłości do Bf’a i to pomimo tego co Kotare prezentuje.
Karol Konwerski
Standardowo po więcej zapraszam na Facts in Scale