Wszystko zaczęło się od drobiazgu od maleńkiego, pozornie nieważnego szczegółu. Kinga choćby nie pomyślała, iż ten drobiazg otworzy przed nią przepaść, w którą nie da się spojrzeć bez dreszczy. Wszystko zaczęło się od truskawek.
Zosia jej córeczka, jej świat, jej oddech, jej dziewięć lat życia spędzonych w miłości i trosce nagle pokryła się czerwonymi plamami po kawałku słodkiego deseru. Nic wielkiego, pomyślała Kinga. Alergia zdarza się. Ale gdy lekarz, nie patrząc w historię choroby, powiedział: No cóż, u niektórych tak bywa na owoce, coś w jej piersi drgnęło. W ich rodzinie nigdy nie było alergii. Ani u niej, ani u męża, ani u rodziców. Nigdy.
A potem oczy.
Brązowe. Głębokie jak noc, jak czekolada, jak oczy męża. A Kinga miała szaroniebieskie, jak poranne niebo nad morzem. Patrzyła na córkę i nie rozpoznawała. Nie było w niej ani jednej swojej cechy. Ani łuku brwi, ani linii podbródka, ani choćby tego nawyku mrużenia oczu w jasnym świetle, który Kinga przekazałaby całemu światu, gdyby mogła.
Genetyka to skomplikowana sprawa uśmiechnął się pobłażliwie lekarz, przeglądając wyniki. Rekombinacja genów, mutacje dziedziczne Może u babci od strony męża było podobnie?
Kinga milczała. Nie szukała wymówek. Słuchała nie rozumem sercem. A serce matki nie da się oszukać. Bije w rytm dziecka, choćby jeżeli to dziecko nie jest jej. A teraz biło nie w takt. Rwało się.
Nocą, gdy dom pogrążył się w ciszy, gdy mąż spał, a Zosia tuliła się pod kołdrą do pluszowego zająca, Kinga otworzyła starą kartonową pudło, zakurzone na najwyższej półce szafy. Leżały tam dokumenty ze szpitala pieluszka, opaska z imieniem, zdjęcie z różową czapeczką i akt urodzenia. Czytała każdą linijkę jak modlitwę. I nagle wzrok zahaczył o podpis pielęgniarki.
Niejasne, jakby celowo pokręcone bazgroły. Jakby ktoś chciał, by nikt nie mógł tego odczytać. Jakby ktoś wiedział, iż pewnego dnia ktoś będzie szukał prawdy.
I Kinga zaczęła kopać.
Najpierw po cichu, po omacku, jak niewidomy w ciemności. Potem z desperacją osaczonego zwierzęcia, z furią matki, która nagle zrozumiała, iż może stracić wszystko. Znalazła w mediach społecznościowych kobiety, które rodziły tego samego dnia, w tym samym szpitalu. Trafiła na Martę kobietę z sąsiedniej dzielnicy, z córeczką o tym samym imieniu: Zosia.
Spotkały się w kawiarni. Jesienny deszcz uderzał w szyby, jakby ostrzegał. Dziewczynki siedziały przy sąsiednim stoliku, śmiały się, dzieliły chipsami. I nagle Kinga zobaczyła tamta Zosia, obca, spojrzała na nią. I uśmiechnęła się. Dokładnie tak samo. Tak samo, jak uśmiechała się jej Zosia. Tak samo, jak Kinga w dzieciństwie.
Ty ty jesteś jej matką? szepnęła Kinga, czując, jak kula wspina się z brzucha do gardła, jak drżą ręce, jak świat zaczyna się rozpływać.
Marta zbladła. Oczy jej się rozszerzyły. Patrzyła na Kingę jak na widmo z przeszłości. I w tej chwili obie kobiety zrozumiały: coś poszło nie tak. Bardzo nie tak.
Test DNA postawił kropkę. Zimną, czarną, jak nagrobna płyta.
Wynik: Nie jest biologiczną matką.
Kinga stanęła przed wyborem, którego żadna matka nie powinna podejmować. Sąd. Skandale. Rozbite rodziny. Dzieci rozdarte na dwoje. Albo milczenie. Życie, jakby nic się nie stało. Dalej kochać tę, która wyrosła w jej dłoniach, w jej ramionach, w jej sercu.
Mamo, co się dzieje? nie jej córka pociągnęła ją za rękę, patrząc z niepokojem. Płaczesz?
Nic, słoneczko Kinga zaci