Uniwersytet Łódzki wchodzi w jubileuszowy rok w cieniu starych sporów i nowych napięć. Historia uczelni robotniczej Łodzi spotyka się dziś z logiką rankingów, punktów i mierzalnej efektywności. W tle toczy się mniej widoczna, ale kluczowa rozmowa o tożsamości akademii: czy zdoła ona oprzeć się pokusie forsowanego przez Ministerstwo projektu „uczelni badawczej” i pozostać otwarta nie tylko dla elit?
24 maja 1945 r. Rada Ministrów uchwaliła dekret powołujący do życia Uniwersytet Łódzki. Rzecz jasna, jak to zwykle bywa z proklamacjami tego rodzaju, ówczesny rząd nie tyle stwarzał nową uczelnię, ile raczej potwierdzał pewien stan faktyczny – sankcjonował proces, który rozpoczął się wraz z początkiem marca, tj. dwa miesiące przed wejściem w życie aktu kapitulacji Niemiec.
Początków Uniwersytetu Łódzkiego upatrywać można zresztą jeszcze w czasach przedwojennych w powstałym w 1928 r. łódzkim oddziale Wolnej Wszechnicy Polskiej: warszawskiej uczelni kojarzonej z tradycjami lewicowymi, od początku otwartej dla słuchaczy o żydowskim pochodzeniu oraz osób spoza kręgu elit. Dość wspomnieć, iż w Łodzi na przełomie 1936 i 1937 r., gdzie WWP prowadziła kilka kierunków studiów, m.in. filozofię, historię czy studia ekonomiczno-społeczne, ponad 35% wszystkich studentów pochodziło z rodzin pracowników fizycznych lub rolników. Jak pisano w tym okresie w kręgach endeckich, Wolna Wszechnica miała trudnić się „masową produkcją proletariatu inteligenckiego”, oferując „półinteligentom” zdobywanie „pozorów wyższego wykształcenia” (tygodnik „Myśl Narodowa” z 3 marca 1935). Wraz z końcem wojny rektor właśnie tej uczelni, prof. Teodor Vieweger, objął rolę pierwszego rektora pierwszego uniwersytetu państwowego robotniczej Łodzi.
Dwa dni przed proklamacją wspomnianego dekretu prof. Vieweger zginął w wypadku samochodowym. W połowie lipca jego funkcje przejął prof. Tadeusz Kotarbiński, etyk i logik, przedstawiciel szkoły lwowsko-warszawskiej – dziś unieśmiertelniony w brązie patron Uniwersytetu Łódzkiego, stojący na cokole przy drzwiach wejściowych Rektoratu. Jak na początku lat 50. pisał historyk prof. Marian Serejski, Uniwersytet w tym okresie „wkroczył zdecydowanie na tory normalnej szkoły akademickiej i ukształtował się na jej wzór” („Pierwsze pięć lat humanistyki na UŁ”).
Podkreślę przy tym, iż przed ustawą o szkołach wyższych z 1951 r. uczelnie cieszyły się względną autonomią – nie istniały w każdym razie ścisłe wytyczne czy odgórne instrukcje, poprzez które władze centralne miałyby narzucać szkołom wyższym ich „oblicze społeczno-ideologiczne”. Z tej perspektywy pierwsze lata Uniwersytetu Łódzkiego możemy postrzegać w kategoriach otwartego procesu negocjowania jego charakteru. Uwidacznia to już choćby skład Komitetu Organizacyjnego. W źródłach z tego czasu powtarza się informacja, iż większość jego członków „była znana z działalności w ruchach liberalno-postępowych lub wyraźnie lewicowych” (J. Chałasiński, „Początki Uniwersytetu robotniczej Łodzi”, s. 52), w rzeczywistości jednak historie „ojców (i jednej matki) założycieli” tej Uczelni były znacznie bardziej skomplikowane. I tak na przykład dr Jan Oko – profesor z Wilna, twórca filologii klasycznej w Łodzi, tj. mojej własnej Katedry i kierunku – jeszcze w 1939 r. sympatyzował z faszyzmem, pisząc peany na cześć Mussoliniego, „wielkiego wychowawcy swojego narodu” („Mussolini a pomniki starożytnego Rzymu” z „Kuriera Wileńskiego”). Tym samym u początku Uniwersytetu ścierały się ze sobą różne wrażliwości czy wizje powojennej akademii jako takiej: uczelni robotniczej, otwartej nie tylko dla wąskich elit; szkoły „miejskiej”, silnie osadzonej w kontekstach lokalnych i odpowiadającej na potrzeby społeczności Łodzi; uniwersytetu przedwojennego, elitarnego, „liberalno-mieszczańskiego”.
Wykluwająca się z tych napięć łódzka Uczelnia stała się przestrzenią ogólnopolskiego eksperymentu. Tak na przykład w 1946 r. wprowadzono do senatu – bodaj po raz pierwszy w Polsce – przedstawicieli społeczności studenckiej (niestety, decyzję po dwóch latach cofnięto z powodu nacisków Ministerstwa). W tym samym okresie w łódzkim czasopiśmie „Kuźnica” toczone były także debaty dotyczące m.in. idei autonomii uniwersyteckiej w perspektywie reform socjalistycznych.
Jak zauważył Michał Serejski, za rektoratu prof. Kotarbińskiego Uniwersytet Łódzki „wkroczył na tory” trzeciej z wyszczególnionych wizji, tj. uczelni elitarnej. Przy czym nie musiał być to proces podyktowany świadomą decyzją czy wypracowaną w toku debaty strategią. Dalszy bieg historii uczelni wyznaczyła raczej „pamięć instytucjonalna”, sięgająca czasów sanacji. Mam na myśli przyzwyczajenia kadry dydaktyczno-naukowej i wzorce pracy oraz nauczania, jakie większość z nich mniej lub bardziej świadomie reprodukowała przez kolejne lata. Nie oznacza to również, iż dwa pozostałe kierunki na zawsze zniknęły z horyzontu strategii, celów czy tożsamości adekwatnych dla uniwersytetu i społeczności, które przez kolejne 80. lat będą go współtworzyć.
Przede wszystkim nie sposób oddzielić łódzkiej uczelni od kontekstów lokalnych, miejskich. Od samego początku ponad połowa osób studiujących pochodziła z województwa łódzkiego. Przyjazd studentów spoza regionu oznaczał zaś nie tylko przyrost tzw. kapitału społecznego, ale także inwestycje w infrastrukturę (plan budowy miasteczka akademickiego przygotowano już w 1947 r.). Jednocześnie przemysłowa Łódź, posiadająca w II poł. XIX i na pocz. XX w. „charakter miasta półkolonialnego, pozbawionego całego szeregu instytucji adekwatnych wielkim miastom, a zwłaszcza instytucji kulturalnych”, staje się sprawdzianem dla marksistowskich wyobrażeń o roli nauki – zmierzających do „ścisłego powiązania działalności uniwersytetów z całością procesów społecznych w okresie przebudowy ustrojowej” (Jan Szczepański, „Uniwersytet Łódzki na tle potrzeb kulturalnych miasta Łodzi”, 1952). Otwartą kwestią pozostaje, czy UŁ wywiązał się z tego zadania. Dość wspomnieć jednak, iż biblioteka akademicka, której zręby powstały już w lutym 1945 r., pięć lat później liczyła ponad 80-tysięczny księgozbiór, dostępny dla wszystkich mieszkańców.
Oprócz nowych obiektów, projektów rewitalizacyjnych czy działalności kulturalnej, obecność Uniwersytetu w mieście wyrażała się poprzez procesy demokratyzacji jego życia społecznego. Sztandarowym przykładem jest, rzecz jasna, trwający 28 dni i angażujący ponad 8 tys. osób okupacyjny strajk studencki – pokłosie sierpnia 1980 r., powstanie, które z protestami łódzkich pracowników dzieliło postulaty, klimat społecznego niezadowolenia czy formy oporu. Zaangażowanie osób studiujących w protesty w Łodzi sięga zresztą daleko wstecz: jego przejawy odnaleźć można już w latach 50. i źródłach dotyczących na przykład strajków tramwajarzy (zob. „Opowiedzieć Uniwersytet. Łódź akademicka w biografiach…”, 2015).
O ile Łódź XIX-wieczna zawdzięczała swój rozwój pracownicom i pracownikom fabrycznym, w XX wieku (zwłaszcza pod koniec tego stulecia) stała się miastem studenckim sensu stricto. W wypadku miasta postindustrialnego, które po roku 90. borykało się ze spadkiem produkcji przemysłowej, wysokim bezrobociem, niekorzystnymi trendami demograficznymi i innymi społecznymi kosztami tzw. transformacji ustrojowej Planu Balcerowicza, obecność tak wielu szkół wyższych stanowiła ratunek – a przynajmniej istotny punkt zaczepienia zarówno dla dalekosiężnych planów strategicznych, jak i bardziej ulotnych wyobrażeń i lokalnej tożsamości. Powojenna historia miasta w dość oczywisty sposób krzyżuje się więc z rozwojem samego Uniwersytetu – w kontekście przemian ustrojowych można zaś powtórzyć słowa prof. Stanisława Liszewskiego, byłego rektora UŁ: „Łódź akademicka to jest wszystko, co najlepsze mogło się przytrafić Łodzi”.
Uniwersytet Łódzki kończy 80. lat. Nadchodzi tym samym okres obchodów jubileuszowych i podsumowań – mam nadzieję, iż także refleksji nad tożsamością wspólnoty akademickiej i kierunkiem jej dalszego rozwoju.
W dotychczasowych debatach dostrzegam napięcia, jakie zarysowały się już u jego początku. Z jednej strony słyszę o uczelni elitarnej – aspirującej do miana „uczelni badawczej” w rozumieniu ustawy ministra Jarosława Gowina z 2018 roku. W tym modelu na pierwsze miejsce wysuwa się ambicja stania się silnym i konkurencyjnym ośrodkiem naukowym. Z drugiej strony mówi się o uczelni młodej, awangardowej, inkluzywnej, „dziecku robotniczej Łodzi”, zrodzonym w okresie powojennym dzięki oddolnym wysiłkom lokalnych działaczy oświatowych.
Co istotne, tak jak w okresie powojennym kierunki rozwoju UŁ zdeterminowały dawne nawyki i wzorce pracy akademickiej, tak i dziś horyzont akademickiej „normalności” wyznacza ideologia neoliberalizmu lat 90., wywierająca na uczelnie wyższe wolnorynkową presję opłacalności czy krótkoterminowej „racjonalności” ekonomicznej, tym samym gubiąca dalekosiężne cele czy wartości (pisał o tym na początku b.r. dr Aleksander Ostapiuk). I podobnie jak miało to miejsce w okresie powojennym, realna autonomia akademii słabnie pod naciskiem forsowanych przez Ministerstwo modeli przemian („adaptacji”) uczelni wyższych. Zamiast bezpośrednich nacisków przymus sprawowany jest jednak poprzez subwencje, przyznawane, jak wiadomo, w oparciu o kategorie oraz rankingi, w większości oparte o kryteria ilościowe (liczbę publikacji), premiujące aspiracje elitarne (model uczelni badawczej), nie cele dydaktyczne czy wspieranie przez akademię demokracji i wartości społecznych.
Kryteria oceny działalności akademickiej w ostatnich latach stały się celem samym w sobie. Pogoń za tego rodzaju wskaźnikami nie może jednak przesłaniać nam fundamentalnych wartości, które definiują społeczności akademickie. Dość wspomnieć trzy filary Uniwersytetu Łódzkiego, zapisane w jego dokumentach strategicznych: kategorie wolności, odwagi i niezależności. Zobowiązują nas one do szerszego spojrzenia na rolę akademii i docenienia wizji uniwersytetu otwartego: inkluzywnego, wspierającego; uniwersytetu, którego władze będą opierać się pokusie forsowanego przez ministerstwo projektu „uczelni badawczej” i doceniać nie tylko przyrost punktów za publikacje, ale także wysiłki wkładane przez pracowników w dydaktykę czy budowanie lokalnych społeczności. Nie zapominajmy przy tym o silnych związkach uczelni z ich miejskim otoczeniem. Przy czym ostatni postulat stanowi obustronne zobowiązanie, angażujące także władze miejskie. o ile chcą one, aby miasta, którymi zarządzają, cieszyły się renomą „akademickich”, same także muszą dać coś od siebie: budować miejskie akademiki, zapewniać dobry i tani transport zbiorowy czy we współpracy z władzami uniwersytetów oferować młodym pracownikom tanie mieszkania.
Bo jak pisano w „Dzienniku Łódzkim” z lutego 1946 r., „Trzeba gdzieś mieszkać, aby móc pracować. Muszą się znaleźć mieszkania dla nauczycielstwa uniwersyteckiego, a w mieszkaniach – elementarne zaopatrzenie”.
dr Jan Skarbek-Kazanecki
Grafika w nagłówku tekstu: Tumisu from Pixabay