Pani Elżbieta miała ponad sześćdziesiąt lat. Nie należała do tych energicznych emerytek, które zaczynają „nowe życie” po sześćdziesiątce. Jej zdrowie od dłuższego czasu szwankowało, a codzienna opieka nad wnukami stawała się coraz bardziej obciążająca — fizycznie i psychicznie.
Jej córka, Agnieszka, miała dwóch synów — trzyletniego Jasia i czteroletniego Olka. Razem z mężem próbowali związać koniec z końcem, pracując na kilku etatach, spłacając kredyty. O opiekunce nie było mowy. A dzieci do pracy zabrać przecież się nie da. Więc wybór był jeden: babcia.
— Przecież mama i tak siedzi w domu, nie pracuje — mówiła Agnieszka.
Tyle iż pani Elżbieta nie raz próbowała wytłumaczyć córce, iż nie daje rady. Chłopcy byli niezwykle żywiołowi, nie słuchali poleceń, ciągle gdzieś biegali, krzyczeli, psocili. Starsza kobieta z nadciśnieniem i bólami stawów zwyczajnie nie była w stanie za nimi nadążyć.
Kiedyś Agnieszka zapisała ich do przedszkola. Ale to długo nie trwało. Dzieci co chwilę chorowały, a w końcu… zdemolowały półkę i zniszczyły zabawki. Opiekunka jasno powiedziała: nie jestem w stanie poświęcać całej uwagi tylko tym dwóm chłopcom — to niebezpieczne dla nich i innych.
Od tamtej pory każdego ranka Agnieszka przywoziła dzieci do mamy. Dzwoniła do drzwi, zostawiała ich i jechała do pracy. Elżbieta zostawała z wnukami aż do późnych godzin wieczornych. A następnego dnia — to samo.
Aż pewnego ranka… nie otworzyła drzwi.
Stała w ciszy, patrząc przez wizjer. Agnieszka chwilę czekała, naciskała dzwonek, a potem — zostawiła dzieci na wycieraczce i zjechała windą. Bez słowa. Bez upewnienia się, iż ktoś się nimi zajmie.
Pani Elżbieta czekała jeszcze pół godziny. W końcu nie wytrzymała, otworzyła drzwi i wpuściła wnuki do środka — ze łzami w oczach.
Ta historia nie jest o tym, iż babcie nie chcą pomagać. One chcą. Ale nie są darmowymi opiekunkami do dzieci przez cały dzień, każdego dnia. Mają swoje zdrowie, swoje granice, swoje prawo do odpoczynku.
Bycie matką to obowiązek. Bycie babcią — to dar, a nie przymus.