– Dla mnie fotografia portretowa to dialog. Muszę poznać osobę, odnaleźć jej najkorzystniejszy profil, uchwycić moment. Nie jestem rzemieślnikiem od ‘pstryknięć’ – tak o swojej pracy opowiada Barbara Kańska-Bielak właścicielka Atelier Foto Garzyńska przy ulicy Sławkowskiej 4 w Krakowie.
Pani Barbaro, jest Pani przedstawicielką trzeciego pokolenia legendarnej rodziny Garzyńskich – nazwiska niemalże tożsamego z historią fotografii krakowskiej. Proszę opowiedzieć o tym dziedzictwie. Jakie wartości wyniosła Pani z domu rodzinnego?
Barbara Kańska-Bielak: Rzeczywiście – moje życie i praca są głęboko zakorzenione w historii rodziny. Jestem wnuczką Julii i Zygmunta Garzyńskich, a córką Haliny Garzyńskiej-Kańskiej. To właśnie moja babcia i mama – kobiety silne, niezłomne, z wizją i pasją – współtworzyły fotograficzne dziedzictwo Krakowa.
Babcia Julia przez wiele lat była u boku mojego dziadka, Zygmunta Garzyńskiego, w latach 20-tych XX w. prowadzili razem studio przy ul. Sławkowskiej. Gdy dziadek zachorował w latach 60., przejęła prowadzenie studia fotograficznego przy ulicy Floriańskiej. Wtedy też moja mama – choć z wykształcenia architektka wnętrz – dołączyła do niej, by wspólnie kontynuować dzieło życia dziadków.
Obie były nie tylko rzemieślniczkami w technicznym sensie tego słowa, ale też artystkami. Mama, mająca wyjątkową wrażliwość estetyczną, potrafiła w portretach wydobywać z ludzi to, czego nie dostrzegał nikt inny. Babcia z kolei była osobą o niesamowitym zmyśle organizacyjnym – a w tamtych czasach to właśnie ona utrzymała firmę, gdy los i historia próbowały ją zniszczyć.
Studio Garzyńskich działa nieprzerwanie od 1918 roku – to ponad sto lat tradycji. Jakie momenty były dla Pani najbardziej przełomowe?
Dziadek założył pracownię fotograficzną tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1918 roku, przy ulicy Sławkowskiej 6. Był uczniem samego Józefa Sebalda i Józefa Kuczyńskiego – mistrza fotografii studyjnej Krakowa początku XX w. Ostatnio natrafiłam na jego legitymację – dokument potwierdzający, iż jako fotograf miał prawo pobytu na terenie Twierdzy Kraków w czasie I wojny. Dziadek prowadził działalność choćby w czasie okupacji, razem z siostrą Józefą od 1942 roku przy ul. Floriańskiej 31. Po wojnie m.in. dokumentował tragiczne pozostałości po Auschwitz.
Wcześniej, jeszcze przed II wojną, fotografował ołtarz mariacki po rekonstrukcji – z wysokości krzyża. Trzeba sobie wyobrazić, jak heroiczne to było przedsięwzięcie: godziny oczekiwania, długie naświetlanie, ogromna precyzja i brak miejsca na błąd.
W latach 20-tych i 30-tych XX w. studio miało również filie w Krynicy, w willi Cis należącej do babci mojego przyjaciela oraz – co niewiarygodne – przy Morskim Oku w Zakopanem.
Jak można opisać styl fotograficzny Zygmunta Garzyńskiego? Co wyróżniało jego prace na tle innych fotografów tamtych lat?
Styl mojego dziadka był – jak się dziś mówi – ponadczasowy. Jego zdjęcia są niezwykle subtelne, eleganckie, ale jednocześnie pełne siły, a portrety kobiet przez niego wykonane do dziś są wzorem doskonałości. Nie znajdziemy tam przesady, zbędnych ozdobników, teatralnych póz. Dominowała prostota, elegancja, skupienie na twarzy i spojrzeniu modela.
Dziadek był mistrzem światła. Potrafił wydobyć z twarzy to, co najważniejsze – charakter, emocję, choćby coś duchowego. Pracował głównie z naturalnym światłem dziennym, wpadającym przez duże okna atelier przy ul. Sławkowskiej, i tylko delikatnie je modelował blendami, czasem zasłoną. W jego fotografiach nie ma krzyku, jest cisza. Ale to taka cisza, która zostaje z człowiekiem na długo.
Portrety Zygmunta Garzyńskiego miały jeszcze jedną cechę – ogromną dbałość o kompozycję i technikę. Każde zdjęcie było dopracowane w najmniejszym detalu, od ustawienia dłoni po układ fałd materiału. A jednocześnie nic nie było sztuczne. Ludzie czuli się przed jego obiektywem bezpieczni – bo on widział ich z szacunkiem.
I chyba właśnie to wyróżniało go najbardziej: fotografia nie jako rzemiosło, ale jako forma zaufania między osobą fotografującą a fotografowaną. Dziadek nie robił zdjęć – on portretował dusze.
Czy to wyjątkowe miejsce odwiedzali wówczas także ludzie znani z kart podręczników historii?
Tak, i to jest jeden z najbardziej poruszających aspektów naszej rodzinnej historii. Atelier Garzyńskich, mieszczące się wtedy przy ulicy Sławkowskiej 6, od samego początku przyciągało wybitnych ludzi swoich czasów. Dziadek fotografował Henryka Sienkiewicza, kiedy pracował jeszcze u Kuczyńskiego Józefa Piłsudskiego na Wawelu, X. kardynała Adama Sapiehę na Franciszkańskiej,, Wincentego Witosa, Ludwika Solskiego, prezydenta Ignacego Mościckiego u siebie w studio. To byli ludzie, których nazwiska wypowiada się dziś z szacunkiem, ale dla mojego dziadka byli po prostu osobami, którym należało się najwyższe uznanie i których trzeba było sportretować z godnością. Dziadek miał w sobie niezwykły instynkt – wyczucie światła, proporcji, ale też psychologii. Potrafił zbudować w kilka minut atmosferę skupienia, intymności, choćby jeżeli przed jego obiektywem stawała głowa państwa.
Czy te fotografie zachowały się do dziś? Czy można je gdzieś zobaczyć?
Na szczęście – tak. Choć wiele materiałów zaginęło w czasie wojny, pożarów, przeprowadzek, czy też zostało skonfiskowanych przez różne instytucje – część archiwum rodzinnego przetrwała. Mamy negatywy, odbitki, notatki. Czasem znajdowane przypadkiem – w starych pudełkach, na odwrocie zdjęć, w listach. To skarby.
Dziś pracuję nad ich digitalizacją – z pomocą instytucji muzealnych i zaprzyjaźnionych historyków. Część zdjęć pokazaliśmy na wystawie jubileuszowej z okazji stulecia zakładu w 2018 roku, inne można zobaczyć na naszej stronie internetowej oraz – mam nadzieję – niedługo w bardziej rozbudowanej formie w muzealnym projekcie poświęconym portretowi krakowskiemu XX wieku.
Chciałabym, by ludzie wiedzieli, iż te fotografie to nie tylko estetyczne dzieła – to także żywe świadectwa. Bo kiedy patrzy się w oczy Piłsudskiego, czy Sapiehy na portretach zrobionych przez mojego dziadka, to człowiek czuje, iż historia nie jest martwa. Ona patrzy na nas. I to jest właśnie siła fotografii.
A jak ten styl rozwijał się w kolejnych pokoleniach? Czy Pani babcia Julia i mama Halina kontynuowały tę estetykę?
Zdecydowanie tak – ale każda z nich dodała coś własnego, coś bardzo kobiecego i czułego. Babcia Julia zarządzała atelier i pomagała dziadkowi w prowadzeniu zakładu, ale sama też zajmowała się fotografią prowadząc filię firmy w Krynicy w willi Cis. Ale miała ogromne wyczucie kompozycji i subtelności. Kiedy w latach 60. po śmierci dziadka przejęła prowadzenie studia – z wielką determinacją i odwagą – wniosła do fotografii rodziny Garzyńskich pewną miękkość i intuicję. W archiwum mam całą sesję fotograficzną jaką wykonała wspaniałej aktorce Mieczysławie Ćwiklińskiej, oczywiście zdjęcia są czarno-białe.
Mama Halina, była z kolei bardzo wyczulona na formę. Jako architektka wnętrz z wykształcenia, wnosiła do zdjęć porządek przestrzenny i niesamowite wyczucie światła. Potrafiła tak ustawić osobę, iż choćby przy najprostszym tle i odpowiednim ustawieniu lamp studyjnych wydobywała z niej coś głębokiego i autentycznego. W jej portretach często widać niezwykłą delikatność, ale też elegancję – choćby w najbardziej zwyczajnych ujęciach.
To, co było niezmienne u każdej z nich i u mamy, i u babci – to szacunek dla klienta. Nigdy nie traktowano tu fotografii jak szybkiego rzemiosła. To była rozmowa, spotkanie, próba uchwycenia prawdy. I tego próbuję się trzymać także ja. Choć czasy się zmieniły, choć fotografia cyfrowa wymaga innego podejścia, wciąż pracuję z tym samym założeniem: iż każda twarz niesie w sobie historię. I iż moją rolą jest opowiedzieć ją jak najpiękniej.
Po wojnie przyszły nowe czasy. Jak zmieniało się studio?
Po wojnie dziadek musiał opuścić większy lokal przy Sławkowskiej. Została mu tylko pracownia przy Floriańskiej, która już wtedy funkcjonowała dzięki współpracy z jego siostrą Józefą. W późniejszych latach – w czasach rewaloryzacji Krakowa – mama przeniosła się do lokalu przy ulicy św. Marka 16. Przez długi czas pracowała tam razem z moim bratem Janem.
Po śmierci mamy w 1998 roku, właścicielka kamienicy podziękowała mi bez żadnej możliwości negocjacji. Wydawało się, iż to koniec… A jednak los był łaskawy. Właścicielka nowego miejsca, gdzie dziś się znajduje moje studio, powiedziała: „Dobrze pamiętam pana Garzyńskiego – mama prowadzała mnie do niego na zdjęcia. To musi być miejsce dla starej krakowskiej firmy”. I tak już 25 lat jestem tutaj.
Czyli prowadzenie rodzinnego zakładu przypadło Pani trochę z przypadku?
W pewnym sensie – tak. Mój brat nie chciał kontynuować pracy w studio, zajął się produkcją sprzętów dla fotografów. Weszłam więc w to jako „świeżynka”. Ale zakochałam się w tym, co robię. Z czasem nabrałam biegłości i teraz nie wyobrażam sobie innej pracy.
A jak wyglądało to przejęcie w praktyce? Jakie wyzwania napotkała Pani na początku?
Wszystkiego musiałam nauczyć się sama. Najtrudniejszy był kontakt z klientem.Trzeba było też przestawić się z techniki analogowej na cyfrową. Pamiętam, jak kupiłam pierwszy aparat cyfrowy – dziś telefony mają lepsze parametry.
Oczywiście doszła obsługa programów graficznych, retusze, kadrowanie… Ale robię to, co umiem, i nie ścigam się z trendami. Mam swoje spojrzenie, swoje tempo.
Fotografia to nie tylko zawód, ale i sztuka. Jakie jest Pani podejście artystyczne?
Dla mnie fotografia portretowa to dialog. Muszę poznać osobę, odnaleźć jej najkorzystniejszy profil, uchwycić moment. Nie jestem rzemieślnikiem od „pstryknięć”. Studiowałam na ASP, więc mam trochę takie artystyczne podejście do fotografii, choćby tej wykonywanej do dokumentów.
Czasem klienci chcą tylko zdjęcia paszportowe, ale udaje mi się ich przekonać do zrobienia czegoś „dla siebie” – dla mamy, dla narzeczonego, dla potomności. To zawsze piękne spotkania.
W 2018 roku świętowali Państwo stulecie istnienia firmy…
Tak. Wraz z kuzynem zorganizowaliśmy wystawę w Muzeum Historii Fotografii, (dziś MuFo) – wtedy nowo otwartym oddziale w Strzelnicy. Odbyło się tam spotkanie towarzyskie, wykład pani Magdy Skrejko o dziadku, o historii firmy… To było coś wyjątkowego.
A co oznaczało dla Pani wyróżnienie Srebrnym Denarem?
To było dla nas bardzo ważne – symbol uznania dla tradycji, którą pielęgnujemy. Wymagało to przygotowania dokumentacji, potwierdzenia działalności dziadka… Ostatecznie drugie miejsce, ale myślę, iż historia Garzyńskich nie potrzebuje podium. Ona już jest złotem samym w sobie.
Jak widzi Pani przyszłość? Czy ktoś z młodszego pokolenia przejmie kiedyś ster?
Nie wiem. Moje dzieci mają własne ścieżki. Ale to miejsce, ta historia – one trwają, bo są w sercach ludzi. przez cały czas przychodzą klienci, którzy pamiętają mojego dziadka, moją babcię, moją mamę… Czasem przychodzą po zdjęcia, czasem tylko po wspomnienia. I to wystarczy.
Jeden z wnuków ma 16 lat,druga wnuczka 12 lat – coś tam już próbują fotografować. Może się uda. To byłoby miłe, gdyby tradycja trwała. Bo największym bólem jest myśl: co się stanie z tym wszystkim, co tu jeszcze jest? Z tym archiwum… choć niedużym, bo przeprowadzaliśmy się do coraz mniejszych lokali.
Jak zmiana technologiczna wpłynęła na Pani pracę?
Zdecydowanie ułatwiła życie. Przede wszystkim wyeliminowała tę trującą chemię, z którą wcześniej trzeba było pracować. No i wiadomo, trochę też pozwoliła zaoszczędzić. Chociaż… z tym oszczędzaniem to tak nie do końca – bo przy pracy w Photoshopie też spędza się sporo czasu, a czas to wiadomo, pieniądz. Klienci mają też teraz inne oczekiwania – chcą, żeby trochę się „przeprasowało”, poprawiło… No takie są dziś realia pracy fotografa.
Czy krakowska scena kulturalna inspiruje Panią w pracy?
Zdarza się, iż trafiają do mnie osoby ze świata kultury. Ale szczerze mówiąc – Kraków, mimo iż jestem krakowianką z urodzenia, nie jest dla mnie jakimś specjalnym źródłem inspiracji. To pewnie gdzieś we mnie siedzi, ale nie myślę o tym wprost.
A lokalizacja studia – ma dla Pani znaczenie?
Ma, chociaż dziś to już wszystko się zmieniło. Ludzie chcą mieć blisko, najlepiej podjechać. Ale wciąż mam klientów, którzy przychodzą na piechotę i to miłe. Sama lokalizacja na Starym Mieście ma też swoją wartość – ludzie to doceniają.
Jakie zmiany dostrzega Pani w krakowskim środowisku fotograficznym na przestrzeni lat?
Jest nas coraz mniej. Wielką zmianą były tzw. „laby” – punkty z szybkim wywoływaniem zdjęć, takie stanowiska do fotografii masowej. Dziś są przy urzędach czy w galeriach. No i przez to zaczęliśmy się „wykruszać”.
Znam wiele osób, które zrezygnowały – koleżanka, której mama uczyła się jeszcze u mojego dziadka, miała studio przy Floriańskiej. Potem przeniosła się na plac Matejki, ale ostatecznie, kilka lat temu, zamknęła firmę.Mój kuzyn Jerzy Buzek-Garzyński też – miał studio najpierw na przy Stradomiu, potem na przy Szlaku, ale trzy lata temu odpuścił. Teraz jego pracownik jeszcze to ciągnie.
Takich starych zakładów, jak kiedyś na tylko przy Floriańskiej, a było ich chyba 5 albo i więcej, już po prostu nie ma. – Studio pana Rysia jeszcze z czasów mojego dziadka – też dawno zamknięte. Nie ma już zapotrzebowania na studyjną fotografię.
Jak postrzega Pani dzisiejszą kulturę fotografii?
Taka… słabsza. Sprzęt, możliwości, wszystko to sprawia, iż fotografia trochę straciła duszę. Ale są jeszcze ludzie – starsi krakowianie – którzy mają potrzebę, żeby zrobić zdjęcie na 50-lecie ślubu, przyjść z wnuczką do komunijnego zdjęcia…. Ale bywają też babcie, które przychodzą co parę lat i dokumentują jak wnuki się zmieniają, dorośleją– to jest piękne.
Jakie rady dałaby Pani młodym fotografom, szczególnie tym, którzy chcą zajmować się portretem?
Empatia. Trzeba być komunikatywnym, widzieć człowieka. Techniki można się nauczyć, ale tej tą wrażliwość ci – to trzeba mieć. No i trzeba chcieć to robić, bo jak się robi na siłę – to się nie uda.
W jaki sposób chciałaby Pani, by przyszłe pokolenia pamiętały o dorobku rodziny Garzyńskich?
Dziadek był znaną postacią w Krakowie – miał swoje towarzystwo, był takim bon vivantem. Nazwisko Garzyński – unikalne. Mama miała podwójne nazwisko, jej siostra Danuta też – więc ono cały czas gdzieś się przewijało. Kraków ma w sobie oddech historii, jest w nim chęć powrotu do takich właśnie działań, do upamiętnienia tych, którzy tworzyli obraz miasta.
Jakie jest Pani pierwsze fotograficzne wspomnienie z dzieciństwa?
Z bratem byliśmy regularnie fotografowani – na święta Bożego Narodzenia w zakładzie była jedlina z prawdziwymi świeczkami, na Wielkanoc koszyczki z pisankami. Takie zdjęcia robione co roku – to był nasz rytuał. Mam też zdjęcia z komunii – babcia sprowadziła mi specjalny welon, taki jak w Anglii. Nie byłam zadowolona! Ale to też wspomnienie.
Czy były w Waszym studio jakieś tradycje, rytuały, które Pani do dziś pielęgnuje?
Niektóre rzeczy robię z przyzwyczajenia, choć już nie są potrzebne – tak po prostu, bo tak się robiło u mamy, u babci. Mam wiele rekwizytów – fotele, świeczniki, krzesełka… Ten fotel, na którym fotografowano Mościckiego, jest do dziś. Piękny mebel. Pani Basia, która zna się na historii fotografii, powiedziała mi, iż Helena Modrzejewska była fotografowana przez Kuczyńskiego na tym samym wysokim fotelu, który mam wciąż u siebie w studio!
Czy pamięta Pani moment, w którym poczuła, iż fotografia to Pani droga?
Zostałam trochę postawiona pod ścianą. Albo biorę zakład z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo kończymy. Byli pracownicy, trzeba było ich utrzymać. Bałam się, ale z pomocą tych starszych pracowników, nauczyłam się. Potem chodziłam do kuzyna, podglądałam, jak robi zdjęcia, uczyłam się.
A jak już się rozkręciłam, to poszło. Najlepiej czuję się w portrecie – to moja bajka. No ale trzeba się było uczyć cały czas – jak przyszła fotografia cyfrowa, to bez Photoshopa człowiek nie istniał. Na szczęście syn mnie nauczył. I jakoś poszło.





















Czytaj także:
- Niepozorna pracowania robi fenomenalne kołdry. “Nie mogłem się wydostać”
- “Wziął kęs, zaczerwienił się, łzy napłynęły mu do oczu”. Dwóch Meksykanów karmi Krakusów
- “Kiedy zaczynałam pracę, Nowa Huta była pełna tych kwiatów. Pachniała różami”