Pewnego słonecznego poranka Marek Zamoyski, zamiatając podłogi na dworcu autobusowym, nucił piosenkę w słuchawkach. Od dziesięciu lat ten dworzec był jego całym światem. Nagle usłyszał niepewny głos:
— Przepraszam…
Odwrócił się i zobaczył kobietę, może trzydziestopięcioletnią, wyglądającą na wyczerpaną. Miała zaczerwienione oczy i dwójkę dzieci przy nodze, a na rękach trzymała niemowlę.
— Mogę pani jakoś pomóc? — zdjął słuchawki.
— Muszę dostać się do Gdańska… Czy mógłby mi pan kupić bilet? — jej głos drżał.
— Wszystko w porządku? Wygląda pani na zestresowaną.
Kobieta zawahała się. — Chcę uciec od męża. To… nie jest dobry człowiek. Straciłam portfel. Moja siostra mieszka w Gdańsku…
Marek, choć sam ledwo wiązał koniec z końcem, kupił jej bilet.
— Dziękuję z całego serca — szepnęła, ocierając łzy.
— Proszę podać mi adres. Chcę się odwdzięczyć.
Po chwili wahania Marek podał swój, a kobieta z dziećmi wsiadła do autobusu.
—
W domu czekała na niego córka, Kinga. Od kiedy żona go opuściła, byli tylko sobie. Kinga, mimo młodego wieku, pomagała w domu jak mogła. Wieczorami gotowali razem, śmiejąc się przy kuchennych eksperymentach.
Następnego dnia obudził go krzyk Kingi: — Tato! Zobacz, co jest przed domem!
Przed drzwiami stały dziesiątki paczek. Na jednej z nich leżała koperta.
— To ja, ta kobieta z dworca — brzmiał list. — Zostawiam panu swoje rzeczy. Sprzeda je pan i zarobi trochę pieniędzy. Dziękuję.
Zanim Marek zrozumiał sens słów, Kinga już otworzyła jedną z paczek. Rozległ się dźwięk tłukącej się porcelany.
— Kinga! — warknął, aż nagle coś błysnęło wśród skorup. Podniósł to. Diament? Sprawdził oddechem — prawdziwy!
— Jesteśmy bogaci! — zakrzyknął.
— Oddajmy go, tato! — Kinga wskazała adres nadawcy. — To nie nasze!
Marek jednak miał plan. Poszedł do jubilera, pana Nowaka.
— To wyjątkowy kamień — powiedział jubiler. — Wart około 400 000 złotych. Skąd go pan ma?
— Spadek — skłamał Marek.
Nowak zadzwonił po „kolegę”, po czym zaoferował tylko 40 000 zł. Marek wściekły odmówił, ale gdy wrócił do domu, Kingi nie było. Znalazł za to groźbę: — Masz mój diament. Przyjdź pod ten adres, jeżeli chcesz, by córka żyła.
Adres zgadzał się z tym z paczki. Marek ruszył na miejsce. W drzwiach stanął mężczyzna z blizną i pistoletem.
— Gdzie Kinga? — warknął Marek, podając diament.
Mężczyzna wpadł w furię: — To szkło! Gdzie prawdziwy?
Marek zrozumiał, iż jubiler go oszukał. Wrócił do sklepu, skuł Nowaka i zmusił go do zeznań. Okazało się, iż jubiler i porywacz działali wspólnie — diament ukradli z willi milionera.
Marek zrobił zdjęcie związanej ofierze, wezwał policję i wrócił po Kingę.
— Twój kolega wydał cię — skłamał, pokazując zdjęcie. — Diament ma w sejfie.
Porywacz wpadł w szał i odjechał. Marek uwolnił Kingę.
— Tato… Naprawdę go zabiłeś? — spytała przerażona.
— To był blef — uśmiechnął się. — Ale policja już go złapie.
I tak się stało. Obaj oszuści trafili za kratki. Marek wiedział, iż sam może mieć kłopoty, ale najważniejsze, iż Kinga była bezpieczna.
A diament? Cóż… Czasem dobre uczynki wracają w dziwny sposób.