Nazywam się Weronika i do dziś nie potrafię otrząsnąć się z szoku. Mój mąż, człowiek, który marzył o dziecku, błagał mnie, bym została matką, przysięgał miłość i wsparcie – opuścił nas, ledwie zaczęło się prawdziwe życie z noworodkiem. I nie odszedł byle gdzie – zamieszkał u swojej mamusi. A ja zostałam sama – z malutkim synkiem, bolącymi plecami i sercem rozerwanym na strzępy.
Pobraliśmy się z Marcinem trzy lata temu. Z początku nasz związek wydawał się idealny. Byliśmy młodzi, zakochani, marzyliśmy o przyszłości. Ale od razu wiedziałam: z dziećmi nie wolno się spieszyć. Trzeba stanąć na nogi, kupić większe mieszkanie, stworzyć choć minimalną poduszkę finansową. Rozumiałam to, bo mam młodszych braci i dobrze znałam ten trud – całodobową opiekę nad niemowlęciem. Marcin zaś był jedynakiem, całe życie go rozpieszczano, nigdy nie musiał mierzyć się z prawdziwym ciężarem.
Gdy jednak u jego kuzynej urodziło się dziecko, Marcin jakby oszalał. Po każdej wizycie u rodziny zaczynał tę samą rozmowę:
– No dalej, Weronika. Czas i na nas! Ciągle tylko zwlekamy. Łatwiej być młodymi rodzicami. Jak ty się wreszcie “przygotujesz”, to i czterdziestka stuknie…
Próbowałam tłumaczyć, iż inaczej jest pobawić się z dzieckiem pół godziny, a inaczej – nie spać nocami, leczyć brzuszki, karmić, kołysać. Ale machał tylko ręką:
– Robisz taką minę, jakbyś miała urodzić nie dziecko, a żywioł jakiejś klęski!
Nasi rodzice oczywiście tylko dolewali oliwy do ognia. Zarówno moja mama, jak i teściowa zapewniały chórem, iż będą pomagać dzień i noc, iż wszystko wezmą na siebie, bylebym urodziła. Uległam.
W ciąży Marcin był wzorowym mężem. Nosił zakupy, sprzątał, gotował, chodził ze mną na USG, denerwował się, dotykał mojego brzucha i szeptał, jak bardzo nas kocha – mnie i malca. Wierzyłam: będzie dobrym ojcem.
Ale bajka skończyła się w chwili, gdy wróciliśmy ze szpitala. Dziecko płakało. Często. Długo. Bez powodu i z powodu. Starałam się oszczędzać Marcina nocnych czuwań, ale synek budził się co dwie godziny. Krążyłam po mieszkaniu, kołysałam go, śpiewałam kołysanki, ale w ścianach dwupokojowego lokalu nie sposób było ukryć się przed płaczem. Światło w kuchni paliło się całą noc, widziałam, jak mąż wierci się w łóżku, zatyka uszy, złości się.
Z czasem stał się rozdrażniony. Zaczęliśmy się kłócić, podnosić głos. Coraz częściej zostawał po godzinach. Aż pewnego wieczora, gdy syn skończył trzy miesiące, w milczeniu spakował torbę.
– Wyprowadzam się do mamy. Muszę się wyspać. Nie daję rady. Nie chcę rozwodu, po prostu jestem zmęczony. Wrócę, gdy podrośnie…
Zostałam w przedpokoju z dzieckiem na rękach i pełnymi piersiami mleka. A on po prostu wyszedł.
Nazajutrz zadzwoniła teściowa. Mówiła spokojnie, jakby nic się nie stało:
– Weroniko, nie zgadzam się z Marcinem, ale lepiej tak, niż żeby zupełnie zwariował. Mężczyźni nie są stworzeni do niemowląt. Przyjadę, pomogę. Tylko go nie potępiaj.
Potem odezwała się moja mama.
– Mamo, naprawdę uważasz to za normalne? – pytałam, ledwie powstrzymując łzy. – To on mnie namawiał. A teraz zostawił mnie samą. Jak ja mam teraz żyć?
– Córeczko, nie działaj pochopnie. Tak, uciekł. Ale nie do innej, tylko do matki. Więc nie wszystko stracone. Daj mu czas. Wróci.
A ja nie jestem pewna, czy chcę, by wrócił.
Złamał mnie. Zdradził w najtrudniejszej chwili. Gdy ja, zapominając o sobie, myślałam tylko o synu, o nas trójce – on się poddał i odszedł. Nie chciał wytrwać choćby tych pierwszych miesięcy rodzicielstwa. I teraz nie wiem – czy kiedykolwiek znów mu zaufam. Czy będę mogła na nim polegać. Wszak to on chciał dziecka. On nalegał. A gdy tylko się pojawiło – uciekł.
Teraz wszystko spoczywa na mnie. Syn, dom, zmęczenie, strach. I jedna myśl wierci mi głowę: skóra w takiej chwili mnie zostawił – to co dopiero będzie dalej?…