Kiedy Alicja po raz pierwszy zobaczyła dwie kreski na teście ciążowym, siedziała na zimnych kafelkach łazienki, ściskając plastikowe pudełko, jakby od tego zależało wszystko. Cisza była przytłaczająca. Tylko szum krwi w uszach, urywany oddech i jedno pytanie, które wirowało w jej głowie niczym: «Co teraz będzie ze mną?»
Miała zaledwie dwadzieścia cztery lata. Młoda, ambitna, z dobrą pracą w solidnej firmie w Krakowie, z mieszkaniem na kredyt i życiem, które wydawało się układane krokami. Dzieci nie planowała mieć przez najbliższe lata. A już na pewno nie w takich okolicznościach. I nie z takim mężczyzną.
Był żonaty. I to od dawna, z nich trojgiem dzieci. Dom, rodzina, kochająca żona — wszystko miał. A jednak pojawił się w życiu Alicji jak burza — pewny siebie, doświadczony, magnetyczny. Nigdy nie obiecywał, iż zostawi rodzinę. Wprost przeciwnie — przyznawał, iż kocha żonę. Ale jeżeli Alicja zajdzie w ciążę, zapewni dziecku wszystko. Finanse, opiekę, edukację. Tylko żadnych dram, żądań, rozbijania mu życia.
Gdy zrozumiała, iż w niej rośnie nowe życie, nie spała trzy noce z rzędu. Czuła, iż to jej szansa. Że jeżeli usunie ciążę, może nigdy nie zostać matką. Nie mogła tego zrobić. Podjęła decyzję — urodzi. Za wszelką cenę.
Ale świat nie był na to gotowy. Matka płakała. Siostra — jedyna, która ją wsparła. Brat odburknął: «Twoje życie, twoje problemy». A ojciec… Ojciec był nie do poznania w swoim gniewie.
— Rodzić? Z żonatego? Bez ślubu, bez ojca dla dziecka? Zhańbiłaś nasze nazwisko! Nie mam już córki!
Wrzasnął to na całe mieszkanie. I od tamtej pory zamilkł. Ani telefonu, ani słowa. Ani spojrzenia w stronę Alicji. Kazał rodzinie zapomnieć, iż istnieje. Gdy matka próbowała protestować, nie odzywał się do niej przez tydzień.
Alicja urodziła sama. Córkę nazwała Zosia. Jasnowłosa, z wielkimi piwnymi oczami i śmiechem, od którego serce topniało. Mężczyzna przysyłał pieniądze, ale nie pojawiał się osobiście. Alicja wiedziała: zostały tylko we dwie. I tak miało być już zawsze.
Czas mijał. Zosia rosła — radosna, bystra, interesująca świata. Alicja pracowała, dźwigała wszystko sama, starała się być i matką, i ojcem. Czasem było nie do wytrzymania, ale Zosia była warta każdej łękzy. Każdej nieprzespanej nocy.
Po sześciu latach jej brat — ten, któremu było wszystko jedno — ożenił się. I zaprosił siostrę z siostrzenicą na wesele.
— Tata będzie — powiedział. — Ale i tak chcę, żebyście przyszły. Sam was zabiorę.
Alicja długo się wahała. Bała się spojrzenia ojca, jego chłodu. Ale pojechała. Dla brata. Dla Zosi.
Wesele było huczne. Goście tańczyli, śmiali się. Alicja trzymała się z boku. Unikała ojca. On też udawał, iż jej nie widzi. Ale Zosia była dzieckiem — biegała, bawiła się, rozświetlała pokój uśmiechem. W pewnej chwili Alicja straciła ją z oczu. Serce zamarło.
I wtedy… zobaczyła coś, czego nie przewidziałaby choćby w snach. W kącie sali siedział jej ojciec. A przy nim — Zosia. Gadali, śmiali się. On coś jej szeptał do ucha, a ona chichotała. Trzymał ją za rękę. Patrzył na nią tak, jak nigdy nie patrzył choćby na Alicję.
Goście zerkali, szeptali. Wszyscy pamiętali, jak odrzucił córkę. Wszyscy widzieli, jak lód w jego oczach topniał.
Pod koniec wieczoru podszedł do Alicji. Niezręcznie. Powściągliwie.
— Zostańcie dziś u nas. Z Zosią. Jest pokój.
To nie były przeprosiny. Ale był to początek.
Od tej pory co weekend jeździły do rodziców. Ojciec zabierał wnuczkę do parku, kupował zabawki, śmiał się głośniej niż kiedykolwiek. Nie wracał do przeszłości. Uczył się na nowo być ojciskem — już nie dla córki, ale dla jej dziecka. A Alicja… Wreszcie poczuła, iż nie jest sama. Że została wybaczona. Że znów jest kochana.
Czasem droga do domu jest najtrudniejsza. Ale jeżeli na jej końcu czeka ktoś, kto otwiera ramiona — warto było iść.