Gdy Zuzanna zobaczyła dwie kreski na teście ciążowym, siedziała na zimnych płytkach łazienki, ściskając plastikowy pasek, jakby od tego zależało wszystko. Cisza była niemal przytłaczająca. Tylko szum w uszach, nierówny oddech i jedno pytanie wirujące w głowie: „Co teraz ze mną będzie?”
Miała zaledwie dwadzieścia cztery lata. Młoda, ambitna, z dobrą pracą w poważnej firmie w Krakowie, z mieszkaniem na kredyt i życiem ułożonym niemal co do milimetra. Dzieci? Nie planowała ich przez najbliższe pięć lat, a może i dłużej. I na pewno nie w takich okolicznościach. I nie z takim mężczyzną.
Był żonaty. Nie tylko żonaty – miał już dwójkę dzieci. Dom, rodzina, kochająca żona – wszystko u niego było. A jednak pojawił się w życiu Zuzanny jak huragan. Pewny siebie, dojrzały, magnetyczny. Nigdy nie obiecywał, iż zostawi rodzinę. Wręcz przeciwnie – przyznawał otwarcie, iż kocha żonę. Ale gdyby Zuzanna zaszła w ciążę, „zapewniłby wszystko”. Dziecko miałoby wsparcie, opiekę, wszystko na najwyższym poziomie. Tylko bez dramatów, bez rozbijania mu życia.
Gdy dotarło do niej, iż w niej rośnie nowe życie, nie spała trzy noce z rzędu. Wiedziała, iż to jej szansa. Że jeżeli się teraz zdecyduje na aborcję, może nigdy nie zostać matką. Nie mogła tego zrobić. Postanowiła – urodzi. Za wszelką cenę.
Ale świat nie był na to gotowy. Matka płakała. Siostra – jedyna, która ją wsparła. Brat machnął ręką: „Twoje życie, twoje problemy”. A ojciec… Ojciec był przerażający w swoim gniewie.
— Rodzić? Od żonatego faceta? Bez ślubu, bez męża? Zhańbiłaś nasze nazwisko! Nie masz już ojca!
Wrzasnął to tak, iż słychać było w całym mieszkaniu. I od tamtej pory zamilkł na zawsze. Ani telefonu, ani słowa. choćby spojrzenia w jej stronę. Nakazał wszystkim w domu zapomnieć, iż ma młodszą córkę. Matka próbowała się sprzeciwić – przez tydzień nie odezwał się do niej ani razu.
Zuzanna rodziła sama. Córkę nazwała Kinga. Jasnowłosa, z wielkimi brązowymi oczami i śmiechem, od którego serce topniało. Mężczyzna, ojciec Kingi, przysyłał pieniądze, ale pojawiać się nie chciał. Zuzanna wiedziała jedno – są same. I tak już zostanie.
Czas płynął. Kinga rosła na wesołą, bystrą dziewczynkę. Zuzanna pracowała, dźwigała wszystko na swoich barkach, starała się być i matką, i ojcem. Czasami było ciężko nie do zniesienia, ale Kinga była tego warta. Każdej nieprzespanej nocy. Każdej łzy.
Po sześciu latach jej brat – ten, któremu było wszystko jedno – wziął ślub. I zaprosił siostrę z siostrzenicą.
— Tata będzie – uprzedził. – Ale i tak chcę, żebyście przyszły. Sam was zabiorę.
Zuzanna długo się wahała. Nie chciała widzieć ojca. Bała się jego wzroku, chłodu, obojętności. Ale pojechała. Dla brata. Dla córki.
Wesele było huczne, pełne śmiechu i tańców. Zuzanna trzymała się na uboczu, omijając ojca wzrokiem. On z kolei udawał, iż jej nie ma. Ale Kinga była dzieckiem – biegała, bawiła się, cieszyła życiem. I w pewnym momencie Zuzanna straciła ją z oczu. Serce zamarło.
Wtedy… zobaczyła coś, czego nie wymyśliłaby choćby w najśmielszych marzeniach. W kącie sali siedział jej ojciec. A obok niego – Kinga. Bawili się. Coś jej szeptał do ucha, a ona chichotała. Trzymał ją za rękę. Patrzył na nią tak, jak nigdy nie patrzył choćby na Zuzannę w dzieciństwie.
Goście się oglądali. Szeptali. Wszyscy wiedzieli, jak odtrącił córkę. Wszyscy widzieli, jak lód w jego sercu topniał.
Późnym wieczorem, gdy impreza dobiegała końca, podszedł do Zuzanny. Nieśmiało. Powściągliwie.
— Zostańcie dziś u nas. Z Kingą. Jest miejsce.
To nie były przeprosiny. Ale był to początek.
Od tego dnia co weekend jeździli do rodziców. Ojciec zabierał wnuczkę do parku, kupował prezenty, śmiał się jak nigdy. Nie wracał do przeszłości. Uczył się być ojcem na nowo – może już nie dla córki, ale dla córki swojej córki. A Zuzanna… W końcu znów poczuła, iż nie jest sama. Że została wybaczona. Że jest kochana.
Czasami droga do domu jest najtrudniejsza. Ale jeżeli na jej końcu ktoś na ciebie czeka – to znaczy, iż było warto.