Poniedziałek na macierzyńskim to już całkiem inny wymiar poniedziałku. Budzik nie dźwięczy w uszach brutalnie obwieszczając zakończenie weekendowej wolności. Nie wstajesz z myślą, kiedy ten weekend miną i dlaczego do piątku jeszcze taaakkk daleko. Nie czekasz na pierwszy łyk kawy w firmowej kuchni, urozmaiconej opowieściami barwnych weekendów współtowarzyszy niedoli.
Na macierzyńskim poniedziałek w zasadzie nie różni się niczym od środy czy soboty. No może poza nieobecnością męża, który wyrusza do pracy.
Budzę się rano, a raczej zostaję brutalnie zbudzona przez ciągnięcie za włosy, kopniak w brzuch, lub obrywam z łokcia w oko. Budzę się z myślą... to już naprawdę ranek? Czy ja dzisiaj to w ogóle coś spała? No i jaki dzień dzisiaj mamy? Szybki rekonesans- męża nie ma, a jeszcze wczoraj był - czyli poniedziałek. Zresztą co za różnica.
Obok mały szczerbulec z uśmiechem na twarzy czeka na zmianę pieluchy i śniadanko. Potem następuje seria zdarzeń, które uparcie powtarzamy codziennie. Dziecię lubi rutynę, a i ja w jasnych rozkładach dnia czuję się najlepiej.
I tylko czasem tęsknie do tych znienawidzonych poniedziałków przed macierzyńskim.