Miasto, spowite mrocznymi cieniami, oddychało ciężką, duszną ciszą, przerywaną tylko przez odgłosy karetek pogotowia. W murach miejskiego szpitala, gdzie każdy korytarz skrywał echa cudzego cierpienia, szalała burza, nie ustępująca tej za oknem. Noc była nie tylko napięta wisiała na krawędzi wybuchu, jakby sam los postanowił wystawić na próbę tych, którzy stoją na straży życia.
W sali operacyjnej, zalanej ostrym, zimnym światłem lamp, stał Bartłomiej Kowalski chirurg z dwudziestoletnim stażem, człowiek, którego ręce ocaliły setki, jeżeli nie tysiące istnień. Trzecią godzinę walczył, nie ustępując przed bezlitosnym upływem czasu. Jego ruchy były precyzyjne jak szwajcarski zegarek, a wzrok skupiony, jakby czytał nie anatomię ciała, ale cienką granicę między życiem a śmiercią. Zmęczenie ciążyło na nim jak ciężki płaszcz, ale wiedział słabość to luksus, na który nie może sobie pozwolić. Każdy gest, każda decyzja ważyły tyle co złoto. Otrząsnął pot z czoła grzbietem dłoni, nie tracąc koncentracji. Obok, niczym cień, stała młoda pielęgniarka, Weronika skupiona, z drżeniem w oczach. Podawała narzędzia, jakby przekazywała nie stal, ale nadzieję.
Szew powiedział Kowalski cicho, niemal szeptem. Jego głos, przywykły do komend, brzmiał teraz jak rozkaz dla losu: *nie poddawaj się*.
Operacja dobiegała końca. Jeszcze chwila, a pacjent będzie bezpieczny. Ale wtedy, jakby sama rzeczywistość postanowiła się wtrącić, drzwi sali z hukiem się otwarły. Na progu stała starsza pielęgniarka, jej twarz była wykrzywiona niepokojem, oddech urywany.
Bartłomieju! Natychmiast! Kobieta nieprzytomna, liczne stłuczenia, podejrzenie krwawienia wewnętrznego! wyrzuciła z siebie, a w jej głosie słychać było strach, który rzadko rozbrzmiewa w szpitalnych murach.
Kowalski nie zawahał się ani na sekundę. Rzucił asystentowi:
Kończcie tutaj i jednym ruchem zdjął rękawiczki.
Weronika, za mną! rozkazał, już kierując się ku wyjściu.
W izbie przyjęć panował chaos. Powietrze wypełniały krzyki, kroki, dźwięk metalu i zapach środków dezynfekujących. Na noszach, jak porzucona lalka, leżała młoda kobieta, około trzydziestki. Jej twarz była blada jak ściana, skóra pokryta siniakami, jakby ktoś metodycznie, z zimną krwią, zapisywał jej ciało bólem. Kowalski podszedł do niej jak do pola bitwy. Jego oczy, przywykłe do dostrzegania tego, co ukryte, natychmiast zaczęły analizować. Obejrzał ją, wydając polecenia z lodowatą precyzją:
Natychmiast na salę! Przygotować wszystko do laparotomii! Grupę krwi, kroplówkę, wezwać reanimację! Szybko!
Kto ją przywiózł? zapytał dyżurną pielęgniarkę, nie odrywając wzroku od pacjentki.
Mąż odpowiedziała. Mówi, iż spadła ze schodów.
Kowalski tylko sucho prychnął. W jego oczach przemknął cień niedowierzania. Wiedział schody nie zostawiają takich śladów. Jego wzrok przesuwał się po ciele kobiety jak skaner, szukając dowodów. Ślady starych krwiaków, ledwo zagojone siniaki, charakterystyczne złamania żeber to nie było skutkiem upadku. Ale najbardziej uwagę przykuły dziwne, niemal symetryczne oparzenia na nadgarstkach. Jakby ktoś przyciskał je do czegoś gorącego systematycznie, celowo. A potem zobaczył coś jeszcze: ledwie widoczne blizny na brzuchu, przypominające ślady po ostrzu. Nie przypadkowe zadrapania. Nie. To były ślady tortur.
Pół godziny później kobieta leżała już na stole operacyjnym. Kowalski pracował jak maszyna, ale z duszą. Tamował krwawienie, naprawiał uszkodzone tkanki, walczył ze śmiercią. I nagle, na moment, jego dłoń zastygła. Zobaczył coś, czego nie powinno tam być: kolejne ślady nie zwykłe blizny, ale wyryte lub wypalone słowa. Jakby ktoś próbował wymazać jej tożsamość, zostawiając w zamian piętno.
Weronika szepnął cicho, nie odrz