Chłopiec z sąsiedztwa był żywym obrazem mojego męża z dzieciństwa. A potem dowiedziałam się dlaczego…
Gdy razem z Marcinem w końcu wprowadziliśmy się do własnego mieszkania, wydawało się, iż życie dopiero się rozpoczyna. Długo wahaliśmy się przed wzięciem kredytu, ale zaryzykowaliśmy – pragnęliśmy stabilności, marzyliśmy o drugim dziecku, a do tego potrzebowaliśmy więcej przestrzeni niż wynajmowane kawalerki. Teraz musieliśmy oszczędzać, zaciskać pasa, ale przynajmniej mieliśmy własny dach nad głową, swoje gniazdo. I wiarę, iż wszystko będzie dobrze.
Ja, Kinga, byłam pochłonięta codziennymi obowiązkami. Młodsza córeczka, Zosia, marudziła z powodu ząbkowania, domagając się ciągłej uwagi, a między tymi chwilami urządzałam nowe mieszkanie – wieszałam zasłony, rozkładałam naczynia i książki na półkach. Z sąsiadami nie zdążyłam się jeszcze dobrze zapoznać, ale po otwartych oknach i dziecięcych głosach słyszałam, iż mieszka tu wiele młodych rodzin.
Pewnego wieczoru, stojąc przy oknie, zauważyłam Marcina – wracał z pracy i ożywioną rozmowę prowadził z nieznaną mi kobietą. Oboje się uśmiechali. Zrobiło mi się nieswojo. Nie byłam zazdrosna, ale coś ukłuło mnie w sercu. Gdy wszedł do domu, zapytałam, starając się mówić spokojnie:
— Kto to była?
— A, tylko sąsiadka – machnął ręką. – Gadaliśmy o pracy, nic więcej.
Zmienił temat, a ja starałam się o tym zapomnieć. Ale niepokój pozostał.
Kilka dni później znów ją zobaczyłam – siedziała na ławce przy placu zabaw, obok bawił się chłopiec, może sześcio-, siedmioletni. Najpierw nie zwróciłam na nich uwagi, ale potem nie mogłam oderwać wzroku od dziecka. Coś w nim było… znajomego. Rysy twarzy, sposób poruszania się, choćby spojrzenie.
Zosia zaczęła płakać, więc oderwałam się od obserwacji. Ale myśl nie dawała mi spokoju. W domu, przeglądając pudło ze zdjęciami, natknęłam się na dziecięce fotografie Marcina. Na jednej z nich był mniej więcej w wieku tego chłopca.
Zatrzymałam oddech. To dziecko było jego żywym odbiciem.
Łomot serca w piersiach. Nie mogłam w to uwierzyć, ale nie mogłam też udawać, iż tego nie widzę. Wewnątrz burzyło się od gniewu, bólu, strachu. Podeszłam do Marcina z pytaniem wprost. Zawahał się. I wtedy we mnie coś pękło. Nie słuchałam wyjaśnień, nie dałam mu dojść do słowa. Wrzeszczałam, iż jest zdrajcą, iż zniszczył naszą rodzinę, iż upokorzył mnie…
Marcin w milczeniu wyszedł.
Wrócił po godzinie. Nie sam. Towarzyszyła mu tamta kobieta. Zdrętwiałam – oto teraz przyprowadzi kochankę, będzie się tłumaczyć jak z taniej telenoweli. Byłam gotowa na awanturę.
Ale Marcin powiedział spokojnie:
— To Agnieszka. Moja dawna przyjaciółka. Proszę, wysłuchaj jej.
Nie miałam ochoty słuchać. Ale zaczęła mówić. I z każdym słowem czułam, jak świat wali mi się na głowę.
Okazało się, iż jej mąż, Tomasz, był bezpłodny. Siedem lat temu, zdesperowani, zdecydowali się na in vitro. Nie chcieli jednak obcego dawcy, więc zwrócili się do Marcina – jako do zaufanego i zdrowego przyjaciela.
On długo się wzbraniał, ale w końcu się zgodził. Agnieszka zaszła w ciążę za pierwszym razem. Chłopiec urodził się zdrowy. Nadali mu imię Kacper.
— Byliśmy ci nieskończenie wdzięczni – powiedziała. – Ale ustaliliśmy, iż Marcin nie będzie uczestniczył w jego życiu. To nasz syn. Zawsze wiedział, kim jest jego ojciec. A teraz… po prostu przypadkiem staliśmy się waszymi sąsiadami.
Pokazała dokumenty medyczne, papiery z kliniki, choćby zgodę męża. Później dołączył do rozmowy sam Tomasz i potwierdził każde słowo. Byli spójną rodziną, a Kacper był dla nich synem, a nie „biologicznym eksperymentem”.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W głowie huczało. Pogubiłam się w emocjach – gniew ustąpił, zastąpiła go dziwna pustka.
Minął czas. Zaprzyjaźniliśmy się. Kacper często bawi się z Zosią, prawie jak rodzeństwo. Patrzę na niego i widzę: naprawdę jest bardzo podobny do Marcina. Ale już bez bólu. Tylko jak odległe wspomnienie przeszłości.
Czasem życie serwuje takie zwroty akcji, iż aż zapiera dech w piersiach. Najważniejsze, by nie wyciągać pochopnych wniosków. I umieć słuchać. choćby gdy chce się tylko krzyczeć.