"Córka wróciła po rozwodzie. Myślałam, iż pomagam - aż zrozumiałam, iż to ja jestem nianią, kucharką i sponsorem"

planetapolska.com 23 godzin temu

Kiedyś wydawało mi się, iż będę jedną z tych szczęśliwych kobiet, które po sześćdziesiątce wreszcie mogą odetchnąć. Miałam za sobą lata pracy w biurze rachunkowym, spłacony kredyt za mieszkanie, trochę oszczędności i marzenia o spokojnych porankach z kawą i książką.

Wszystko zmieniło się, kiedy moja córka Marta wróciła do mnie z trzyletnią Hanią. Rozwód. Zdrada męża. Sądowe batalie o alimenty. Było mi jej żal, bardzo. Marta zawsze była silna, ambitna, samodzielna. Pracowała w marketingu, jeździła na konferencje, radziła sobie. A teraz wróciła z podkrążonymi oczami i torbą ubrań.

- Mamo, tylko na chwilę. Tylko dopóki nie stanę na nogi - powiedziała w progu, z dzieckiem przy piersi.

Nie umiałam powiedzieć „nie”.

Na początku wszystko było dobrze. Hania była pogodna, Marta wdzięczna. Pomagałam im, jak mogłam. Gotowałam obiady, prałam ubrania, usypiałam małą, kiedy Marta potrzebowała chwili spokoju. Cieszyłam się, iż mam wnuczkę blisko. Wnosiła życie do mojego mieszkania.

Ale „chwila” przeciągała się z tygodnia na miesiące. Marta wróciła do pracy, ale coraz rzadziej zajmowała się córką. Twierdziła, iż ma ważne projekty, zebrania, wyjazdy służbowe.

Zaczęłam zauważać, iż to ja odbieram Hanię z przedszkola, ja szykuję śniadania, ja siedzę z nią, kiedy jest chora. Marta wracała późno, zmęczona, ale zawsze z telefonem w dłoni, uśmiechnięta, rozmawiająca z kimś, kto najwyraźniej nie był koleżanką z pracy.

Pewnego dnia zapytałam:
- Marta, czy ty spotykasz się z kimś?

Wzruszyła ramionami.
- Mamo, mam prawo ułożyć sobie życie. Jestem wolną kobietą. A ty przecież lubisz być z Hanią, prawda?

Tak, lubię. Ale ja już swoje dzieci wychowałam.

Zaczęłam się budzić zmęczona. Bolały mnie plecy od ciągłego schylania się, kolana od dźwigania wnuczki, serce - od tego, iż coraz częściej czułam się jak służąca we własnym domu.

Córka przestała pytać, czy może coś zostawić w kuchni - zostawiała wszystko. Przestała przepraszać, iż wraca po 22. Przestała choćby udawać, iż szuka mieszkania. Raz tylko rzuciła:
- Czynsze są teraz kosmiczne. Nie mogę sobie na to pozwolić. Poza tym dziecko potrzebuje stabilizacji.

A ja? Czy ja nie zasługuję na spokój?

Punktem przełomowym był weekend, który chciałam spędzić u mojej przyjaciółki na wsi. Zaplanowałam go dawno, spakowałam się, poinformowałam Martę z wyprzedzeniem. W piątek rano powiedziała:
- Nie możesz jechać. Mam konferencję. Hania nie ma z kim zostać.

- Marta, to było zaplanowane. Mówiłam ci.

- No to przełóż. Przecież to tylko weekend.

Tylko weekend.

Zostałam w domu, ale tej nocy nie mogłam spać. Wpatrywałam się w sufit i po raz pierwszy w życiu poczułam, iż jestem… wykorzystywana. Nie w złej wierze, nie złośliwie. Ale jednak.

Rano usiadłam do stołu i napisałam na kartce kilka punktów. Jasno, spokojnie: do kiedy Marta może tu mieszkać, jak będziemy dzielić opłaty, kto zajmuje się dzieckiem w konkretnych godzinach. Położyłam kartkę na stole.

Wieczorem Marta tylko spojrzała i westchnęła:
- Serio, mamo? Robisz ze mnie lokatora?

- Nie. Po prostu stawiam granice. Bo jeżeli tego nie zrobię, przestanę być twoją mamą, a zacznę być tylko nianią i darmowym hotelem. A tego nie chcę.

Obraziła się. Przez kilka dni nie odzywała się prawie wcale. Ale potem… zaczęła sprzątać po sobie. Sama odebrała Hanię z przedszkola. I zapytała mnie:
- Mamo, pomożesz mi obejrzeć mieszkanie do wynajęcia?

Uśmiechnęłam się tylko. Z ulgą. Może wreszcie zrozumiała, iż pomaganie to nie to samo co poświęcanie siebie.

Idź do oryginalnego materiału