Czy można kulturalnie rozmawiać o ludobójstwie?

krytykapolityczna.pl 13 godzin temu

Debata publiczna jest czymś lepszym od przymusu milczenia czy przemocy. Przymus milczenia oznacza, iż jedna ze stron użyła swojej władzy do zerwania rozmowy, uznając, iż nie ma sensu dyskutować dalej; iż słabsza strona musi zamilknąć i pogodzić się z żądaniami silniejsza. Przemoc zaś oznacza, iż rozum zawiódł całkowicie; iż sprowadziliśmy się do stanu, w którym rozwiązujemy spory kłem i pazurem, kijem i kamieniem, bombą i pociskiem.

Pomimo ponurej historii naszego gatunku nie porzuciłem jako socjolog nadziei, iż my, ludzie, jesteśmy zdolni do czegoś lepszego. Powinienem zatem wspierać każdy wysiłek kultywowania sztuki publicznego debatowania o społecznie istotnych kwestiach. Dziś jednak, gdy debatę publiczną sprzedaje się jako rozwiązanie problemu polaryzacji i niepokojów na uczelnianych kampusach i szerzej, w całych społeczeństwie, okazuje się, iż głównym celem tej debaty ma być niedopuszczenie do jakichkolwiek zmian.

W ostatnich latach na amerykańskich uczelniach mnożą się programy mające jakoby pielęgnować debatę publicznej. Jest Projekt Debaty Publicznej na Duke University, Projekt Dialogu w Dartmouth College, Inicjatywa Dialogu w Georgetown, Laboratorium Debaty Publicznej na Vanderbilt, ePluribus na Stanfordzie, Projekt Dialogu Publicznego na American University czy wreszcie Szkoła Przywództwa i Życia w Społeczeństwie na UNC-Chapel Hill. A to tylko nieliczne z wielu przykładów.

Istnienie tych programów najczęściej uzasadnia się argumentem, iż dzisiejsi studenci i studentki nie wiedzą, jak prowadzić dialog czy dyskusję z zachowaniem wzajemnego szacunku. Próby rozmowy kończą się awanturą; dyskutanci krzyczą na siebie nawzajem albo, co gorsza, na przedstawicieli administracji i zarządu uniwersytetu. Do tego twierdzi się też, iż uczelniana kadra – w domyśle lewicowi czy liberalni profesorowie – nie przekazali tych umiejętności studentom. Koniecznością stało się więc, dowodzą zwolennicy, stworzenie nowych programów poświęconych sztuce słuchania drugiej strony i racjonalnej wymiany poglądów, zwłaszcza na tematy, przy których dochodzą do głosu ludzkie emocje.

Na dowód, iż dziś trzeba poświęcić szczególną uwagę nauczaniu sztuki debatowania, zwolennicy tych programów przywołują falę protestów przeciwko ludobójstwie, która przetoczyła się przez uniwersytety wiosną zeszłego roku. Problem z tymi protestami polegał na tym – mówią zwolennicy kulturalnej dyskusji – iż bywały głośne, utrudniały ludziom poruszanie się po kampusie i sprawiały, iż syjoniści czuli się zagrożeni – a więc z definicji były „niekulturalne”. Gdyby tylko osoby studenckie posiadły umiejętności kulturalnego dialogu, dałoby się uniknąć zamętu, nikt by się nie denerwował i można by było konstruktywnie wymienić poglądy.

Te nawoływania do spokojnej, kulturalnej rozmowy mogą kusić. Uczyńmy debatę znów cywilizowaną! Oczywiście, iż powinniśmy starać się uważnie słuchać siebie nawzajem, przemawiać spokojnie i racjonalnie. Oczywiście, iż warto doskonalić umiejętności debaty, bo dzięki nim będziemy mogli rozpoznać dobro wspólne, odróżnić sprawiedliwość od niesprawiedliwości i pokojowo dążyć do zmiany. Oczywiście, iż szkolnictwo wyższe powinno te umiejętności pielęgnować. A jednak, w kontekście trwałych nierówności, takie nawoływania do dialogu – i uniwersyteckie programy, które mają jakoby owego dialogu uczyć – w rzeczywistości stanowią podstęp konserwatystów, mający utrudniać dążenie do sprawiedliwości.

Staje się to jasne, gdy rozważymy, komu przysługuje prawo domagania się kultury dyskusji i od kogo; kto ma władzę definiowania, która debata jest „cywilizowana”. Historia pokazuje, iż najczęściej to władza wymaga kultury od grup żądających zadośćuczynienia za wyrządzone szkody. Podtekst jest taki: „Mów grzecznie, łagodnym tonem – bo inaczej cię nie wysłuchamy”. Za tym idzie też groźba, iż gdy skarżysz się na przemoc, gdy chcesz, by cię usłyszano, niezdolność do zachowania spokoju zostanie potraktowana jako znak, iż twoje żądanie jest irracjonalne. Dziś na taką manipulację mówimy gaslighting.

Przypomnijmy sobie chociażby prośbę protestujących studentów i studentek, żeby porozmawiać o roli uniwersytetów w ludobójstwie. Wydawałoby się, iż to jak najbardziej kulturalny pierwszy krok do debaty. Jednak administracja i zarządy uczelni całkiem niekulturalnie odmówiły rzetelnego udziału w takiej dyskusji. Tak było zeszłej wiosny w czasie protestów przeciwko atakowi Izraela na Strefę Gazy. Prośby protestujących o dialog najczęściej ignorowano, co prowadziło do eskalacji: podnoszenia głosu, rozbijania obozowisk, zwoływania wieców, rozklejania plakatów bez pozwolenia, graffiti i tak dalej. Wówczas administratorzy uznawali, iż takie działania zakłócają porządek, i wzywali policję, by zatrzymywała protestujących. To nie jest debata publiczna – to potwierdzenie dominacji strony silniejszej nad słabszą.

Teraz w imię kulturalnej debaty publicznej każe nam się wierzyć, iż protestujący przeciwko ludobójstwu – ci sami, którzy prosili o dialog i pokojowy proces zmian – zrobili coś niewłaściwego i trzeba ich dokształcić. Administratorów uczelni, którzy brutalnie tłumią obywatelską ekspresję, chwali się za głos rozsądku. Protestujących, którzy podnoszą głos, żeby zostać usłyszani, lekceważy się jako wichrzycieli, niezasługujących na wysłuchanie. Ta taktyka kompromitacji działa, bo między stronami sporu istnieje nierówność władzy – z jednej strony są zwykli ludzie sumienia, z drugiej strony reprezentanci imperialistycznego państwa amerykańskiego.

Nawoływania do kulturalnego dialogu mają jeszcze i tę cechę, iż spychają na margines rzeczywisty cel wszelkiej debaty, czyli rozpoznanie prawdy. Zamiast tego mówi się o wymianie poglądów, „dzieleniu się swoją opowieścią”, o okazji do spojrzenia na sprawę z innej perspektywy. Debata staje się wówczas celem samym w sobie. I nic w tym złego, o ile dotyczy ona osądów estetycznych czy specyfiki własnego doświadczenia. Co jednak, jeżeli musimy ustalić fakty w przypadku ludobójstwa? Do tego zwykła wymiana poglądów nie wystarczy.

Podejrzewam, iż zwolennicy obywatelskiej debaty dobrze rozumieją, choć rzadko przyznają, iż wymiana osobistych perspektyw i poglądów nie prowadzi do celu – to znaczy: nie spowoduje zmiany zachowania elit politycznych, klasy kapitalistów czy rządu USA. Realnym celem tej taktyki jest więc raczej daremne wydatkowanie energii: przemiana protestu w zamkniętą w ustalone ramy rozmowę, byle tylko sprawy mogły się toczyć jak zwykle i byle nic się w świecie na zewnątrz nie zmieniało. W dyskusji można sobie upuścić pary, wymienić się poglądami, ale nie wolno niczego zakłócać, bo wtedy władza zdejmie białe rękawiczki i całe to debatowanie zakończy.

W przypadku ataku Izraela na Palestyńczyków i Palestynki nawoływania do debaty publicznej brzmią cynicznie i rażąco – bo przecież problem wykracza daleko poza wzajemne niezrozumienie. Czy rzeczywiście jest tak, iż przeciwni syjonizmowi Żydzi, coraz liczniej wstępujący do organizacji takich jak Jewish Voice for Peace, If Not Now czy B’Tselem, po prostu nie rozumieją poglądów syjonistów? Czy istnieje dziś taka dorosła osoba, która w ostatnim roku śledziła wiadomości ze świata, i wciąż nie rozumie syjonistycznej narracji o Izraelu? Stwierdzenie, iż problemy wywłaszczenia, apartheidu, codziennych upokorzeń i ludobójstwa może rozwiązać kulturalna wymiana poglądów w uczelnianej sali, to obraza rozumu. Jedynym rozwiązaniem jest zmiana postępowania rządu USA wobec Izraela i rządu Izraela w Palestynie.

Władza, podkreślał Frederick Douglass, nie oddaje ani guzika z dobrej woli. Społeczeństwo musi zażądać zmiany – a to żądanie nieuchronnie zostanie uznane za niekulturalne. To dlatego ruchy protestacyjne eskalują od petycji do marszów, od marszów do bojkotów, od bojkotów do strajków i innych form nieposłuszeństwa obywatelskiego. Władza idzie na ustępstwa dopiero, kiedy koszt postępowania po staremu okaże się większy od kosztu ustąpienia. W obliczu ogromnych nierówności tylko w ten sposób dochodzi do zmian. Debata zaś może spełniać swoją rolę jedynie wśród równych sobie, którzy nie mogą siebie nawzajem do niczego przymusić.

Nie oznacza to, iż do debaty publicznej nie należy dążyć. Wciąż mam nadzieję, iż by zakończyć opresyjne układy społeczne – w Palestynie, w USA i na całym świecie – stać nas na więcej niż walenie się nawzajem po głowach. Ale realia są takie, iż tych, którzy korzystają na nierównościach, nie da się racjonalnym argumentem przekonać do zrzeczenia się władzy i przywileju. Historia uczy, iż tego nie wolno oczekiwać. W dzisiejszym świecie potężni najpierw odpowiedzą pouczeniami – stanowcze żądania zmiany uznają za niekulturalne i sami zażądają niekończącej się debaty o meandrach, niuansach i o tym, co niemożliwe. A potem odpowiedzą przemocą.

Jeżeli kiedyś nastąpi pokojowa transformacja świata ku sprawiedliwości i równości, to nie przez kulturalną wymianę poglądów między silnymi a bezsilnymi. Nie przyjdzie też w wyniku wymiany poglądów na forach ludzi bezsilnych – o ile te fora nie dążą też do prawdy, do kreślenia planów zmiany i przekucia tych planów w czyn. Pozostaje mieć nadzieję na czyny zbiorowe, które zaburzą status quo nie poprzez brutalną konfrontację z władzą, ale poprzez odmowę współpracy – aż już nie będzie miał kto trzymać w garści karabinów, zrzucać bomb i powtarzać kłamstw władzy. O taką działalność publiczną warto walczyć.

**
Michael Schwalbe jest socjologiem, profesorem emerytowanym Uniwersytetu Stanowego Karoliny Północnej.

Artykuł opublikowany w magazynie Common Dreams na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.

Idź do oryginalnego materiału