Dwa tygodnie opiekowałam się wnukiem, a zamiast wdzięczności dostałam awanturę — synowa stwierdziła, iż wszystko robię źle.
Wszystko zaczęło się pewnego późnego wieczoru. Było już po dziesiątej, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu — mój syn. Głos mu drżał: „Mamo, Jadzię zabrali karetką. Ma silne bóle, lekarze nie chcieli ryzykować. Jadę z nią do szpitala, a nie mam z kim zostawić Karolka. Tylko ty możesz pomóc…” Pół godziny później w progu stał mój syn z nosidełkiem, torbami i półtorarocznym dzieckiem. W oczach miał strach i błaganie. Oczywiście nie mogłam odmówić, chociaż relacje z Jadzią, jego żoną, były, delikatnie mówiąc, chłodne.
Odkąd Karolek się urodził, byłam jakby na marginesie ich życia. Ile razy proponowałam pomoc — gotowanie, opieka nad dzieckiem, chociażby żeby mogli odpocząć — zawsze słyszałam: „Dziękujemy, damy sobie radę”. Nie narzucałam się. Ale serce bolało — jestem babcią, chcę być blisko. Ostatni raz widziałam wnuka wiosną. Potem Jadzia całkiem się odgrodziła. W czasie pandemii zaczęła się prawdziwa paranoja: wszystko dezynfekowane chlorowymi środkami, drzwi otwierane łokciem, o gościach nie było mowy.
I teraz, gdy nadeszła prawdziwa burza, wpuścili mnie w końcu do ich świata. Syn zostawił mi cały arsenał: słoiczki, kremy, instrukcje, ubranka na zmianę, a choćby piłkę do ćwiczeń. „Jadzia usypia Karolka tylko na piłce, inaczej nie zasną” — gwałtownie wytłumaczył. Kiwnęłam głową, choć w duchu pomyślałam: „Nie, to wszystko zbędne. Dziecko musi nauczyć się zasypiać samo.” Wysłałam syna do szpitala, zadzwoniłam do pracy i wzięłam dwa tygodnie urlopu. Nie pierwszyzna — nie raz już radziłam sobie w trudnych sytuacjach.
Pierwsza noc była oczywiście ciężka. Maluch wrzeszczał tak, iż przyszli sąsiedzi — pytali, czy wszystko w porządku. Przeprosiłam, wyjaśniłam sytuację. Wzruszyli ramionami i poszli. Ale już trzeciej nocy zasypiał szybciej. Głaskałam go po pleckach — spokojnie, rytmicznie. Zasypiał pod moją dłonią jak pod kołysankę.
Po pięciu dniach zadzwoniła Jadzia. Pytała, czym karmię, jak śpi, jakie ma kupki, jaki kolor ma przecier. Spokojnie odpowiedziałam na wszystko. Powiedziałam, iż wszystko jest w porządku, iż chętnie je moje domowe przeciery warzywne i owocowe — sama je przygotowuję, nie ufam słoikom ze sklepu. Milczała. Nie wierzyła, iż dziecko może zasnąć bez piłki, bez specjalnych rytuałów.
Minęły dwa tygodnie. Żyłam tym małym człowiekiem, wkładałam w niego całe swoje serce. Moje ręce znów pamiętały, jak trzymać niemowlę, moje serce biło w rytm jego oddechu. Byłam zmęczona, oczywiście. Ale szczęśliwa. Wreszcie poczułam się babcią.
Gdy Jadzię wypisali ze szpitala, oddałam wnuka, spakowałam rzeczy. Ani „dziękuję”, ani uśmiechu. Tylko niezadowolone spojrzenie i słowa:
— Wszystko pani zrobiła źle.
— Przepraszam? — nie zrozumiałam.
— Zepsuła pani rytm. Teraz krzyczy w nocy, a od pani przecierów dostał alergii. Prosiłam, żeby trzymać się instrukcji. Czemu pani nie słuchała?
Zamarłam. Przez te dwa tygodnie ani słowa skargi, a teraz — oskarżenia. Zamiast wdzięczności — awantura. Zrobiło mi się przykro i boleśnie. Nie narzucałam się, pomogłam w trudnej chwili. A usłyszałam tylko, iż „wszystko zepsułam”.
Teraz nie wolno mi widywać się z wnukiem. Jadzia powiedziała, iż mi nie ufa. Karolka widzę tylko na zdjęciach, które syn wrzuca do mediów. On milczy, nie wtrąca się. I ja też nie nalegam. Ale w środku wszystko się we mnie rwie.
Nie uważam, iż postąpiłam źle. Wychowałam syna bez żadnych piłek, a wyrósł na wspaniałego człowieka. A tutaj — pieluszki co do godziny, jedzenie na gramy, wszystko według podręcznika. Gdzie w tym miłość?
Nie wiem, kto ma rację. Wiem tylko jedno: jestem babcią i kocham swojego wnuka. A jeżeli pewnego dnia znowu zadzwonią i poproszą o pomoc — otworzę drzwi bez wahania. Ale ból tej niewdzięczności, tej chłodu — zostanie we mnie na zawsze.