Minęły dwa tygodnie, kiedy zajmowałam się wnukiem, a zamiast wdzięczności dostałam awanturę – synowa powiedziała, iż wszystko robię źle.
Wszystko zaczęło się późnym wieczorem. Było już po dziesiątej, gdy zadzwonił syn. Jego głos drżał: „Mamo, Kasię zabrali karetką. Ma silne bóle, lekarze nie chcieli ryzykować. Jadę z nią do szpitala, a nie mam z kim zostawić Krzysia. Tylko ty możesz pomóc…” Pół godziny później stał w drzwiach z nosidełkiem, torbami i półtorarocznym maluchem. W oczach miał niepokój i błaganie. Oczywiście nie mogłam odmówić, chociaż relacje z Kasią, jego żoną, delikatnie mówiąc, nie były ciepłe.
Od kiedy urodził się Krzyś, byłam jakby na marginesie ich życia. Ile razy oferowałam pomoc – gotowanie, opieka nad dzieckiem, żeby młodzi mogli odpocząć – zawsze słyszałam: „Dziękujemy, damy radę sami”. Nie narzucałam się. Ale bolało mnie serce – jestem babcią, chcę być blisko. Ostatnio widziałam wnuka wiosną. Potem Kasia zupełnie się odcięła. W pandemii zaczęła się paranoja: wszystko dezynfekowane chlorem, drzwi otwierane łokciem, o gościach nie było mowy.
I teraz, gdy stało się nieszczęście, wpuścili mnie. Syn zostawił cały arsenał: słoiczki, kremy, instrukcje, ubranka na zmianę, choćby piłkę do ćwiczeń. „Kasia usypia Krzysia tylko na piłce, inaczej nie zasypia” – wytłumaczył szybko. Kiwnęłam głową, chociaż pomyślałam: „Nie, to niepotrzebne. Dziecko powinno zasypiać samo”. Wysłałam syna do szpitala, zadzwoniłam do szefa i wzięłam dwa tygodnie urlopu na własny koszt. Nie pierwszy raz – radziłam sobie z większymi problemami.
Pierwsza noc była ciężka. Maluch płakał tak, iż przyszli sąsiedzi – spytać, czy wszystko w porządku. Wytłumaczyłam sytuację, przeprosiłam. Wzruszyli ramionami i wrócili do siebie. Ale już trzeciej nocy zasypiał szybciej. Gładziłam go po plecach – spokojnie, miarowo. Zasypiał pod moją dłonią jak pod kołysankę.
Po pięciu dniach zadzwoniła Kasia. Pytała, czym karmię, jak śpi, jaką ma kupkę, jaki kolor ma przecier. Spokojnie odpowiedziałam na wszystko. Powiedziałam, iż wszystko w porządku, iż chętnie je moje domowe przeciery warzywne i owocowe – sama wszystko gotuję, nie ufam słoikom ze sklepu. Milczała. Nie wierzyła, iż dziecko może zasnąć bez piłki, bez specjalnych rytuałów.
Minęły dwa tygodnie. Żyłam tym dzieckiem, wkładałam w nie całe serce. Moje ręce znów pamiętały, jak trzymać niemowlę, serce biło w rytm jego oddechu. Byłam zmęczona, ale szczęśliwa. W końcu poczułam się jak babcia.
Gdy Kasię wypisali, oddałam wnuka, spakowałam rzeczy. Żadnego „dziękuję”, żadnego uśmiechu. Tylko niezadowolone spojrzenie i zdanie:
— Wszystko pani zrobiła źle.
— Przepraszam? — nie zrozumiałam.
— Zepsuła pani rutynę. Teraz krzyczy w nocy, a od pani przecierów dostał alergii. Nie słuchała pani nas. Prosiłam, żeby trzymać się instrukcji. Dlaczego pani nie stosowała naszego sposobu?
Zamarłam. Przez dwa tygodnie ani słowa skargi, a teraz – oskarżenia. Zamiast wdzięczności – awantura. Zrobiło mi się smutno i przykro. Nie prosiłam się do nich, pomogłam w trudnej chwili. A usłyszałam tylko, iż „wszystko popsułam”.
Teraz nie wolno mi widywać się z wnukiem. Kasia powiedziała, iż mi nie ufa. Krzysia widzę tylko na zdjęciach, które syn wrzuca do internetu. On milczy, nie wtrąca się. I ja nie nalegam. Ale w środku wszystko się rozpada.
Nie uważam, iż postąpiłam źle. Wychowałam syna bez żadnych piłek, a wyrósł na wspaniałego człowieka. A tu – pieluchy co trzy godziny, jedzenie na gramy, wszystko według podręcznika. Gdzie w tym miłość?
Nie wiem, kto ma prawdę, a kto się myli. Wiem jedno: jestem babcią i kocham swojego wnuka. I jeżeli pewnego dnia znów zadzwonią i poproszą o pomoc – bez wahania otworzę drzwi. Ale ta gorycz niewdzięczności, ten chłód – pozostanie we mnie na zawsze.