Między mną a jego przeszłością stoi dziecko, którego nie potrafił pokochać.
Z Tomaszem pobraliśmy się, gdy już dawno przekroczyliśmy młodość. Ja miałam trzydzieści dwa lata, on trzydzieści trzy. Za nami nie tylko doświadczenie, ale cała galeria błędów, rozczarowań i niespełnionych nadziei. On miał za sobą rozwód i córkę. Ja – spokojną przeszłość bez dzieci i burz. Nie miałam nic przeciwko jego kontaktom z dzieckiem, wręcz przeciwnie – wspierałam, namawiałam, ale Tomasz nie chciał tej więzi. Ani trochę.
Swoją pierwszą żonę wziął nie z miłości, tylko pod presją matki. Ta, dowiedziawszy się, iż dziewczyna jest w ciąży, oświadczyła: „Musisz się z nią ożenić! Nie pozwolisz, by jej rodzice stracili twarz!” Rodzice tamtej dziewczyny błagali, naciskali, przekonywali – i Tomasz uległ. Ślub, walizka i od razu w rejs. Właśnie skończył akademię morską, więc wypłynął w morze. Żadnego przyjęcia, żadnego pierścionka – tylko suchy podpis w urzędzie.
Gdy przemierzał oceany, żona urodziła dziewczynkę. Wrócił, wziął ją na ręce – i… nic nie poczuł. Ani radości, ani ciepła, ani przywiązania. Tylko zmęczenie i pustkę. Ale skoro przyjął rolę męża i ojca – grał dalej. Pływał w rejsy, wracał, przywoził pieniądze, handlował, utrzymywał rodzinę. Mieszkali w mieszkaniu od teścia – nagrodę za „ocalenie honoru” ich córki. Miłości w tym domu jednak nie było. choćby bliskość – rzadkość. Jak opowiadał Tomasz, przez cały ten czas można policzyć na palcach, kiedy naprawdę byli mężem i żoną.
Któregoś dnia musiało pęknąć. I pękło: wrócił z kolejnego rejsu i zastał żonę z innym. Nie zaprzeczała. Płakała, przepraszała, mówiła, iż to wypadek. Ale dla Tomasza to był ratunek. Spakował rzeczy i wyszedł. Bez awantur, bez łez. Po prostu zamknął drzwi. Rodzice tamtej kobiety choćby nie próbowali go zatrzymywać – wszyscy wszystko rozumieli.
Jeszcze dwa razy wypłynął, aż w końcu powiedział: dość. Założył własną firmę. Po trzech latach biznes się rozkręcił, była żona i dziecko dostawali godziwe alimenty, i wszystko wydawało się ułożone. A potem pojawiłam się ja.
Poznaliśmy się w pracy. Przyjechał kupić materiały budowlane i tak zagadaliśmy. Po paru dniach kurier przyniósł mi bukiet i zaproszenie do kawiarnii. Wszystko potoczyło się szybko, pięknie, szczerze. Pobraliśmy się. Ale już wiedziałam, iż jego matka to kobieta z charakterem. Od razu podejrzewała, iż mój związek z jej synem to też przymus. Wątpiła, nie ufała. Uspokoiłam ją: dzieci nie planujemy, chcemy się lepiej poznać.
Wtedy odetchnęła z ulgą… i zaczęła co weekend przywozić do nas tę dziewczynkę – Aleksandrę. Dziewczynkę, którą mój mąż, wybaczcie, choćby nie traktuje jak córkę. Podobnie jak jej matkę. Jest zdystansowany, zimny, niemal obojętny. A teściowa – jakby specjalnie. Szeptała mi: „Mam nadzieję, iż kiedyś jednak ją pokocha”. Tylko iż dziecko to czuje. Wchodzi do domu i od razu biegnie do mnie. A tata? Tata zakłada słuchawki, siada do komputera i zanurza się w „czołgi”.
A ja zostaję z Aleksandrą. Kapryśna, urażona, rozdrażniona. I co bym nie robiła – zawsze coś nie tak. Nie chce tu być. Nie chce być z nim. I ja ją rozumiem. Po paru godzinach sama jestem na krawędzi – dzwonię do teściowej, żeby zabrała. Przychodzi. Przekraczając próg, od razu pyta: „No i jak? Pogadali? Zaprzyjaźnili się?” A co mam jej odpowiedzieć? Że jej syn zновника znowu spędził trzy godziny w wirtualnej bitwie, a ja, jak zwykle, zostałam nianią, wychowawcą i poduszką dla cudzego dziecka?
Teściowa natychmiast zmienia ton. Zaczyna oceniać. Mówi, iż to moja wina, iż nie potrafię pomóc mu nawiązać kontaktu. Że od kobiety wszystko zależy – ona jest spoiwem rodziny. A ja? Jestem zmęczona byciem spoiwem, które dźwiga cudzą winę, cudze błędy i cudzą obojętność. Staram się. Ale nie mam magicznej różdżki, by zmusić mężczyznę do kochania własnego dziecka. A jeżeli on sam tego nie chce – niezależnie od tego, ile będę biegać, dogadzać, starać się – nic się nie zmieni.
A winna, oczywiście, znów ja.
Życie uczy, iż nie da się zmusić serca do miłości – ani do dziecka, ani do przeszłości. Czasem jedyne, co można zrobić, to przyznać, iż niektóre więzi pękają nie z naszej winy, a z braku chęci drugiej strony. I to nie nasz ciężar do dźwigania.