Zawsze w ruchu, przez cały rok na świeżym powietrzu, czasem w kamperze, a czasem na rowerach. Karolina Szymańska, mama Marianny, Jasia i Basi, kocha rodzinne przygody w plenerze.
I od wielu lat zaraża tą miłością innych w ramach podróżniczego bloga Our Little Adventures, podcastu, a także akcji „Chodź na dwór” dla aktywnych rodziców. O tym wszystkim opowiada nam tuż po włoskiej wyprawie z rodzina i psem, u progu jesieni – między pierwszą a drugą kawą.
Mari Krystman: Już kilka lat temu pisałaś na ladnebebe.pl: „każdą wycieczkę zaczynamy od mocnej, aromatycznej, parzonej w domu kawy” – czy coś się zmieniło w temacie poranka? Jak wygląda wasz początek dnia?
Karolina Szymańska: Nie zmieniło się nic! Kawę kochamy i nie wyobrażamy sobie bez niej życia. Mała zmiana jest tylko taka, iż zanim napiję się kawki, piję kubek gorącej wody z solą i cytryną – to mój mały rytuał, który rozbudza ciało i głowę. Ale kawa to wciąż centrum poranka – bez względu na to, czy budzimy się w Warszawie, czy w campervanie gdzieś nad morzem, w górach, czy w lesie. Uwielbiam jej zapach, ciepło kubka w dłoniach i ten moment ciszy, zanim dzień się rozkręci.


Poranki to dla mnie coś więcej niż tylko pośpiech – to ramy, które trzymają naszą rodzinę w rytmie. W tygodniu, kiedy jesteśmy w Warszawie, dzień zaczynam od przygotowywania śniadań i śniadaniówek dla dzieci – mój mąż, Mario, nazywa mnie wręcz królową lunchboxów (śmiech). Lubię, kiedy dzieciaki mają coś zdrowego i kolorowego – czasem jest to hummus z warzywami i pitą, czasem domowe onigiri z łososiem czy owsianka z masłem orzechowym, prażonymi jabłkami i cynamonem. Śniadanie to dla mnie jeden z najważniejszych posiłków dnia – taki, który naprawdę może ustawić cały poranek. Daje energię, ciepło, poczucie bezpieczeństwa.

Właśnie, a czym się różni wasze gotowanie na mobilnym pokładzie od tego domowego na co dzień? Masz kulinarne tricki w domu na kółkach?
Na pokładzie kampera wszystko jest bardziej minimalistyczne – mamy naprawdę mało miejsca! Poza śniadaniem gotujemy jedno, dwa dania dziennie, często jednogarnkowe. Zawsze staramy się miksować lokalne produkty – ostatnio włoskie oliwki, pomidory, owcze sery pecorino, miód, sardyńskie pierożki culurgiones, czy chrupiące chlebki z tym, co zawsze wozimy ze sobą: kaszą, makaronem, strączkami i zawekowanymi zupami. Mamy też zawsze zapas liofilizowanych pełnowartościowych posiłków – zabieramy je na szlak czy na rower. Ratują nas też wtedy, kiedy nie chce nam się gotować albo nie mamy na to czasu – w końcu bycie w drodze rządzi się swoimi prawami.

Otóż to! Niedawno wróciliście z Sardynii – przejechaliście campervanem prawie 10 tys. km i to z 5 rowerami! Jakie najpiękniejsze wspomnienia przywieźliście? Wszystkie zmysły dozwolone.
Sardynia i mała kameralna wysepka Sant’Antioco, którą zjechaliśmy wzdłuż i wszerz, to był zmysłowy rollercoaster – zapachy dzikich ziół, nieustanny piach pod stopami w busie, dźwięki cykad, smak cienkich placków pane carasau z serem owczym i miodem, najlepsze na świecie lody pistacjowe i truskawkowa granita. Na pewno zostaną z nami campervanowe poranki nad morzem i nad solankami, w których brodziło setki flamingów, a które nasz pies Makaron traktował jako element codziennego krajobrazu.

Wycieczki rowerowe, snorkling, nurkowanie z naszymi starszakami w niesamowicie przejrzystym szmaragdowym morzu, przygody dzieciaków na windsurfingu, którego po raz pierwszy w tym roku spróbowały. Ale zanim dotarliśmy na Sardynię, zrobiliśmy przystanki marzeń: trekkingi w Dolomitach – na najpiękniejszą górską łąkę wieńczącą szlak Adolf Munkel Weg czy szlak wokół Tre Cime di Lavaredo. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nad naszą ukochaną Gardą, by ponownie ruszyć tam na szlak rowerowy.
Najpiękniejsze jednak było to poczucie wolności i bliskości: iż wszystko, co ważne, mamy ze sobą. Dom na kółkach, nasze rowery przypięte do bagażnika, dzieci z buziami i stopami umorusanymi przez cały dzień, bycie 24/7 w naturze. I iż możemy budzić się codziennie w innym miejscu, nie tracąc ani sekundy z tego, co naprawdę się liczy – wspólnego bycia w drodze.

Brzmi bajecznie. A jakie masz patenty na „me time”, kiedy dom na kółkach to w 6 m² z trójką dzieci i psem?
Czasem to jest dosłownie 20 minut spaceru z psem o wschodzie słońca (śmieję się, iż mając psa staruszka, który szczeka o różnych porach dnia i nocy, przypominamy sobie czas z noworodkiem w domu), czasem chwila z kawą i notesem na kocyku na plaży, regularne bieganie, outdoorowe randeczki z Mario. W kamperze uczę się celebrować małe momenty. Ale też nie boję się prosić o czas tylko dla siebie. Mówimy sobie z Mario wprost: teraz ja, potem ty. Bo „me time” to nie fanaberia – to coś, bez czego nasze rodzicielstwo byłoby dużo trudniejsze.

Wspominałaś też, iż bieganie to twój antydepresant – potwierdzam tezę! Co dobrego ci daje?
Bieganie to dla mnie ruch i uziemienie w jednym. Wyciszenie emocji, przewietrzenie myśli, przywrócenie oddechu. Czasem biegnę przez las, czasem przez pola oliwne, a czasem po prostu po warszawskim asfalcie. Ale efekt zawsze jest ten sam: wracam do siebie. To moje „chodź na dwór” w najczystszej postaci – dla ciała, dla serca, dla głowy. No nie wyobrażam sobie bez niego życia!

Jeśli już jesteśmy przy twoim haśle „Chodź na dwór” – opowiedz o waszej kampani pod tą nazwą.
Kończę właśnie książkę o tym naszym „Chodź na dwór” – taki przewodnik dla rodziców, głównie dla mam, o dobrym życiu blisko natury, oparty na mojej osobistej historii, jak kontakt z naturą, a zwłaszcza ruch w naturze, może działać terapeutycznie na nas samych i jak pomaga nam budować bliskie i bezpieczne więzi z naszymi dziećmi. Moje własne doświadczenia przeplatają się tam z treściami naukowymi: badaniami lekarzy, neurologów, terapeutów, socjologów zajmujących się związkiem człowiek-natura. Zależało mi na tym, by powstała książka przystępna i wiarygodna, nieprzeładowana wynikami badań i specjalistycznym językiem. Taka, by rodzice czytając ją, mogli powiedzieć: „Wow, też tak miałam/mam!”, „Ooo, muszę tego spróbować”, „Nie spoglądałam na to z takiej perspektywy”.

Poza tym od 2 lat rozwijam kampanię Chodź na dwór! – zachęcam rodziców do codziennego kontaktu z naturą, jazdy rowerami przez cały rok, życia bliżej lasu, trawy i nieba – niezależnie od pogody i pory roku. Nagrywam też podcast Dobranocka dla rodziców, tworzę treści na bloga, współpracuję z markami, które blisko czują nasze wartości.
Przypomnijmy, iż kampania narodziła się po dobrych 10 latach dzielenia się w sieci waszymi „małymi przygodami” w outdoorze. Od ponad dekady zachęcacie do organizacji małych i większych wypraw w dzieciakami. Jak znajdujecie pomysły na lokalne wycieczki?
To zawsze zaczyna się od pytania: „Gdzie dziś możemy wyjść na dwór?”. Pomysły często rodzą się z mapy, z intuicji, z rozmów, z potrzeby ruchu. Czasem to będzie eksploracja pobliskiego parku z psem, a czasem dłuższa rowerowa pętla przez las. Kluczem jest wyjście – choćby na 15 minut. Dla zdrowia, dla głowy, dla bycia razem.


Podzielisz się ulubionymi rodzinnymi miejscówkami w bliskiej odległości od Warszawy?
Oczywiście! Uwielbiamy warszawską Wisłę, szczególnie mniej uczęszczane trasy z bocznymi ścieżkami, blisko naszego domu. Jeździmy tam rowerami przez cały rok – zimą, jesienią, w słońcu i błocie. Nadwiślańskie lasy łęgowe, unikat na skalę Europy, to taka nasza warszawska dżungla. Blisko jest Kampinos z fantastycznymi kładkami przez bagna, które bardzo lubią nasze dzieci. Trochę dalej, do dwóch godzin autem, Janowiec nad Wisłą, Kazimierz Dolny czy Nałęczów – polecamy te jednodniowe wycieczki zwłaszcza teraz, poza sezonem.

Wasze wyprawy to małe-wielkie przygody, zatem jakie masz patenty dla siebie i dzieci, żeby wracanie po nich do domu smakowało lepiej?
Z dzieciakami podróżujemy od zawsze – wiemy więc, iż dobrze jest dać sobie czas na oswajanie powrotu. Staramy się wrócić 2-3 dni wcześniej, żeby nie rzucić się od razu w obowiązki. Robimy wspólne śniadanie, rozpakowujemy się, dzieci zaszywają się w swoich pokojach i przypominają sobie, iż mają zabawki (w podróż zabierają tylko ulubione przytulanki i książki – nic więcej nie jest im potrzebne). Po powrocie niemal od razu planujemy kolejne wyprawy – choćby na rower, choćby za miasto. Bo podróżowanie to nie tylko wielkie podróże na koniec świata – to też decyzja, żeby codziennie wyjść na dwór, do parku, na rower, na łąkę z psem, z hamaczkiem i ulubionymi przekąskami. Bardzo nam zależy, żeby dzieciaki doceniały po prostu bycie razem. Niezależnie od tego, gdzie to RAZEM jest.

To na deser – kawka. W jakich okolicznościach pijesz drugą kawę? A może jest ich więcej?
Druga kawa to już rytuał dzienny – najbardziej lubię tę „na wynos” w termosie, robioną w kamperze w trasie, w lesie albo na hamaczku pod drzewem. A czasem trzecia – zwłaszcza teraz, jesienią. Te kawy piję sama albo z Mario – to taki miły sposób na złapanie chwili.
Karolina zaczyna dzień od kawy z NIVONA Cube 4106. Ten kompaktowy ekspres zmieści się wszędzie, na blacie w małej kuchni, w kamperze czy w domku na Mazurach. Waży zaledwie 5 kg, więc łatwo zabrać go tam, gdzie akurat potrzebujesz. Cube 4106 ma wbudowany młynek i automatyczny tamper, a do tego trzy profile parzenia. Możesz dopasować moc, temperaturę i ilość, od krótkiego ristretto (20 ml) po dużą kawę (240 ml). Bez kapsułek, bez kompromisów, wszystkie zalety ekspresu automatycznego w kompaktowej formie.
***
Artykuł powstał we współpracy z marką NIVONA.