Dziesięć lat razem, a ona odeszła z dziećmi przez mojego ojca…

twojacena.pl 1 dzień temu

Byliśmy razem dziesięć lat, ale przez mojego ojca zabrała dzieci i odeszła…

Mam trzydzieści cztery lata. I jestem sam. Zupełnie. Żona odeszła. Zabrala naszych trzech synów i wyjechała do swojej matki w Puławach. A ja siedzę w domu, który sam pomagałem budować, i słucham, jak zegar wybija pustkę. Byliśmy razem dziesięć lat. Wydawałoby się, co może zniszczyć takie życie? A jednak – zniszczył. Mój ojciec.

Poznaliśmy się z Edytą, jak wielu dziś – w mediach społecznościowych. Najpierw wymiana wiadomości, potem spotkania, a po kilku miesiącach – ślub. Wszystko potoczyło się szybko, jak w dobrym filmie. Byłem naprawdę szczęśliwy. Rok później urodził się Kacper – nasz pierwszy syn. Czulem się, jakbym unosił się w powietrzu. Nie widziałem zmęczenia, problemów, żyłem tylko dla rodziny.

Wtedy mieszkaliśmy z Edytą u moich rodziców w Lublinie. I to był mój pierwszy błąd. Ojciec, choć pracowity, zawsze nadużywał alkoholu. Jego wybuchy stawały się coraz częstsze. Kłótnie, krzyki, upokorzenia – Edyta znosiła to w milczeniu. Ja przymykałem oczy. Myślałem – przeczekamy, minie, przywyknie. Matka dawno machnęła ręką na ojca, ale dla Edyty wszystko to było nowe i bolesne.

Pewnego dnia, w pijackim amoku, złapał ją za ręce, darł się bez sensu. Wyrwała się, zadzwoniła do mnie ze łzami w oczach. Przyjechałem natychmiast. Awantura. Krzyki. I w efekcie – ojciec wyrzucił nas. Nas, z niemowlęciem na ręku, na ulicę. Edyta choćby nie protestowała. Wyjechaliśmy do jej matki.

Ale i tam, w Radomiu, nie było spokoju. Teściowa… kobieta trudna. Ciągle nowi mężczyźni, hałasy, kłótnie. Edyta sama nie mogła się przyzwyczaić, a ja czułem się jeszcze gorzej. Ale nie mieliśmy dokąd pójść. Edyta była w ciąży z drugim dzieckiem. Urodził się Filip – nasz drugi chłopiec. Żywiołowy, jasnowłosy, z uśmiechem od ucha do ucha. Gdy Edyta zajmowała się dziećmi, ja harowałem na dwóch etatach, żeby utrzymać rodzinę.

Mieszkaliśmy w tamtym mieszkaniu prawie trzy lata. Potem teściowa wyrzuciła nas, bez ogródek: „Nie lubię cię. Wynoście się”. Edyta odeszła ze mną. Wynajęliśmy coś swojego, odetchnęliśmy. Bez rodziców, bez cudzych zasad – po raz pierwszy poczuliśmy, iż naprawdę jesteśmy rodziną. Żyło się nieźle. Choć ciężko. Pieniędzy stawało ledwie na przeżycie, ja dźwigałem wszystko, Edyta dorabiała w domu. Ale byliśmy razem. To wystarczało.

Potem moja matka postanowiła wybudować dom pod Kazimierzem Dolnym. Marzyła o dużym domu dla całej rodziny. Zaprosiła nas, obiecując, iż teraz będzie inaczej. Uwierzyliśmy. Włożyliśmy w budowę wszystko – czas, siłę, oszczędności. Dwa lata później się wprowadziliśmy. Dom był piętrowy, miejsca starczało wszystkim: rodzicom i nam. Żyliśmy w spokoju, urodził się nasz trzeci syn – Tymon.

Ale ten spokój nie trwał długo. Matka Edyty sprzedała swoje mieszkanie i wyjechała do Warszawy, do brata Edyty. Po drodze wpadła do nas „na chwilę”. Została. Przyprowadziła kolejnego partnera. Zaczeły się docinki, plotki, pretensje. Edyta denerwowała się, wybuchała. Mój ojciec znowu zaczął pić. Ja tymczasem zmieniłem pracę – często wyjeżdżałem w delegacje. W domu bywałem raz na dwa tygodnie. A w domu rosło piekło.

Po powrocie z jednego z wyjazdów zastałem Edytę pakującą walizki. Płakała. Powiedziała: „Nie daję już rady. Twój ojciec znowu krzyczał, iż umiem tylko rodzić. Nazwał mnie… A ty gdzie byłeś?”

Stałem jak skamieniały. A potem patrzyłem, jak moja żona z trojgiem dzieci wychodzi z naszego domu. Wyjeżdża. Jakby w nicość. Ale wiedziałem – jedzie do matki. Tej samej, która tylko podjudza ją przeciwko mnie.

Dzwonię do niej codziennie. Błagam, żeby wróciła. Płaczę przez telefon. Ona odpowiada chłodno: „Nie wrócę do tego domu. Nigdy”. Rozumiem, iż to moja wina. Że nie postawiłem granic w porę. Że jej nie chroniłem. Że wybrałem wygodę i rodzicielski dach zamiast spokoju żony.

Teraz myślę: może znów wynająć mieszkanie. Zacząć od nowa. Sprowadzić ją i dzieci. Zbudować wszystko od zera, ale tylko we dwoje. Bez obcych. Bez pijaństw. Bez teściów, teściowych, awantur.

Nie wiem, czy mi wybaczy. Czy wróci. Ale wiem jedno: nie chcę jej stracić. Byliśmy razem dziesięć lat. To było moje życie. A teraz go nie ma. I w tym domu, gdy odeszła, zabrała ze sobą całe moje powietrze.

Lekcja? Dom to nie cztery ściany – to ludzie, których kochasz i chronisz. Nieważne, ile stracisz – jeżeli nie obronisz tego, co najważniejsze, choćby największy dom będzie tylko pustą klatką.

Idź do oryginalnego materiału