Gdy autobus się zepsuł, życie zaczęło działać

twojacena.pl 3 dni temu

Gdy autobus się zepsuł, a życie – przeciwnie, zaczęło działać

Barbara Nowak wracała z działki razem z wnukami. Sierpniowe słońce prażyło niemiłosiernie, dzieci marudziły, a autobus, nie wytrzymując południowego upału, nagle stanął w połowie drogi. W środku zrobił się gwar – ludzie narzekali, wachlowali się gazetami i złorzeczyli na kierowcę. Barbara patrzyła na dwóch zmęczonych maluchów i wiedziała jedno: czekanie na następny autobus to katorga. Trzeba dzwonić do syna, żeby ich zabrał. Kobieta sięgnęła już po telefon, gdy nagle obok zatrzymał się samochód. Szyba po stronie kierowcy powoli się opuściła. Barbara zajrzała do środka – i zamarła.

Ale ta historia zaczęła się długo przed tamtym upalnym dniem…

Barbara Nowak wyszła za mąż nie z miłości, a choćby nie z rozsądku – tylko z konieczności. W wieku dwudziestu pięciu lat w jej rodzinnej wsi uważano już, iż „przesiedziała się”. Wtedy pojawił się Kazimierz – wiejski złota rączka, obdarzony talentem, ale i słabością do kieliszka. Rodzice namawiali, koleżanki dawno miały dzieci… Uległa.

Pierwsze lata jakoś tam się układali. Ona próbowała pokochać męża, on – nie starał się zbytnio, by być kochanym. Małżeństwo gwałtownie zamieniło się w codzienne współżycie. Potem urodził się syn Paweł, a dwa lata później – córka Kasia. Gdy przyszły na świat dzieci, Kazimierz dał się ponieść. Najpierw pracował we wsi – był wziętym fachowcem, ludzie płacili mu, czym mogli: jedni produktami, inni złotówkami. Ale gdy tylko przenieśli się do miasta, do odziedziczonego mieszkania – wszystko poszło na opak.

Kazimierz nie potrafił utrzymać pracy: raz fabryka, raz targowisko, raz warsztat – nigdzie na długo. Barbara musiała zatrudnić się jako opiekunka w przedszkolu, żeby zapewnić byt swoim dzieciom. Pieniędzy brakowało dramatycznie. Dziewięćdziesiąte, bieda, beznadzieja… Chatę na wsi dawno sprzedali. A mąż nie omieszkał przypomnieć: mieszkanie jest jego, więc jeżeli coś jej nie pasuje, może szukać, gdzie indziej.

Ale iść było nie było gdzie. Barbara trwała – dla dzieci. Nie było w niej już ani kropli miłości do męża, tylko gorycz i rozczarowanie. Lata mijały, sytuacja się poprawiła. Znalazła pracę w kadrach, zaczęła zarabiać. Kazimierz kręcił się po warsztatach. Na jedzenie starczało, ale szczęścia nie przybywało.

Gdy Paweł poszedł do technikum, a Kasia miała zaledwie czternaście lat, Kazimierz odszedł. Zawał. Barbara oczywiście popłakała – ale bez rozpaczy. Dla niej pozostał obcym człowiekiem. Pogrzebała męża i została sama z dziećmi. Miała wtedy tylko czterdzieści pięć lat, ale czuła się jak staruszka. Bez miłości, bez marzeń, bez nadziei.

Cała oddała się dzieciom. Nie wtrącała się w ich życie, nie zadawała natrętnych pytań. Wiedziała, jak to jest – żyć z kimś, kogo się nie kocha. choćby o wnuków nie prosiła – rozumiała, iż wszystko przychodzi w swoim czasie. Ale gdy i Paweł, i Kasia znaleźli sobie partnerów, pobrali się, a potem podarowali jej wnuki – jej serce wypełniła prawdziwa radość.

Dzieci troszczyły się o matkę, a ona często opiekowała się wnukami. Za wspólne oszczędności kupili babci działkę, i Barbara spędzała tam z wnukami każde lato, w spokoju i ciszy.

Życie potoczyło się zwyczajnym torem. Bez namiętności, bez wzruszeń. Barbara już pogodziła się z tym, iż swoje szczęście jako kobieta dawno przegapiła. Często próbowała przypomnieć sobie coś dobrego z małżeństwa – i nie mogła. W końcu wyszła za mąż bez miłości…

Aż nadszedł ten pamiętny dzień. Wracali z działki. Autobus się zepsuł. Słońce prażyło, dzieci marudziły. Barbara sięgnęła po telefon, by zadzwonić do syna. I wtedy zatrzymał się samochód.

Za kierownicą siedział mężczyzna w jej wieku. Otworzył okno, spojrzał na autobus i zapytał:

– Awaria?

– Niestety… Straszny upał.

– Z dziećmi?

– Tak. Już chciałam dzwonić, żeby nas odebrali.

– Do miasta?

– Tak…

– Podwiozę. Nie ma co dyskutować. Nie możecie tu stać na słońcu.

Najpierw chciała odmówić, ale w końcu skinęła głową – i słusznie. Mężczyzna przedstawił się jako Marek. Też wracał z działki, ale miał samochód. W drodze zagadali. Okazał się wdowcem, też miał wnuki, pracował jako inżynier, radził sobie sam.

Barbara poczuła coś, czego nigdy wcześniej nie znała. Ekscytację. Zażenowanie. A może to były te „motyle w brzuchu”, o których czytała w książkach, ale nie wierzyła, iż istnieją.

Gdy dojechali, Marek, widząc torby, pomógł jej zanieść je do mieszkania. Barbara zaprosiła go na herbatę. Dzieci bawiły się w pokoju, a dorośli siedzieli w kuchni i rozmawiali. O życiu, przeszłości, dzieciach. Czas minął niepostrzeżenie. Dopiero gdy syn przyjechał po wnuki, Barbara zorientowała się, jak gwałtownie upłynął wieczór. Marek pożegnał się, zawstydzony wyszedł. I… nie wymienili się numerami.

Zrozumiała to, gdy została sama. Serce ścisnęło się z nieznanej dotąd tęsknoty. Było jej choćby wstyd – jak to, w jej wieku… A może on tylko był uprzejmy i nic więcej? Może już się nie pojawi?

Minęło kilka dni. Barbara zaczęła się przekonywać, by zapomnieć. To przecież tylko zbieg okoliczności. Ale pewnego wieczoru, gdy nalewała sobie herbatę i chciała włączyć ulubiony serial, zadzwonił dzwonek do drzwi.

Na progu stał Marek. Z bukietem mieczyków i pudełkiem tortu.

– Przepraszam, iż bez zapowiedzi… Ale nie wziąłem numeru. A nie mogłem zapomnieć.

Barbara patrzyła na niego i uśmiechała się przez łzy.

– Tak się cieszę, iż pan przyszedł.

I choć miała już prawie sześćdziesiąt lat. Choć włosy były siwe, a kolana bolały pod wieczór. Po raz pierwszy w życiu czuła się jak prawdziwa kobieta – pożądana, ważna, kochana.

Tak się zdarza. Gdy autobus się psuje, a serce – przeciwnie, zaczyna działać. Gdy życie, po bólu i rozczarowaniach, nagle daje szansę – na miłość. Prawdziwą, dojrzałą, cichą jak letni wieczór.

I jeżeli myślisz, iż wszystko już za tobą – poczekaj.Najważniejsze dopiero przed nami.

Idź do oryginalnego materiału