— Szymek, możesz podjechać po chleb, proszę? — głos Weroniki Stanisławownej drżał, jakby pod nogami trzeszczało szkło. — Na ulicy ślisko, boję się iść…
— Mamo, żartujesz? — Marek przewrócił oczami, nie wstając z kanapy. — Wróciłem z nocnej zmiany, ledwo usiadłem. Mamy z Anką w planach film. Chcesz, żebym odpoczął, czy nie?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no przecież to już nie te czasy! Są dostawy, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu z tego korzystać!
— Gubię się w tych waszych telefonach… Może ty zamówisz?
— Jestem teraz za kierownicą, niewygodnie mi gadać. Poproś Olę.
— Prosiłam… Ma zebranie w pracy.
— Dobra, już — mruknął Marek. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.
— Dobrze, poczekam — odparła cicho Weronika. Ale ani po godzinie, ani po dwóch nikt nie dzwonił. Próbowała sama — tylko sygnał i cisza. Na szczęście sąsiad Tadeusz pomógł — zamówił przez aplikację, odebrał przesyłkę.
Rozkładając zakupy, Weronika czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?
Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Marek miał szesnaście lat, Ola — jedenaście. Wychowywała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka nocą. Pomagały mama i teściowa, aż odeszły — wtedy wszystko spadło na nią.
Mieszkanie po dziadku — dla Oli. To po rodzicach — dla Marka. Dla siebie — nic. Wszystko dla dzieci. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej barkach. I nigdy nie narzekała. Myślała: „Byle oni mieli przyszłość. Byle im było dobrze”.
Zapisywała ich na kółka, siedziała z nimi nad lekcjami do nocy, prała, gotowała, dźwigała siaty z sklepu, leczyła, gotowała rosół. A teraz? Stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zauważa.
Gdy Ola prosiła, by zajęła się psem — Weronika wyprowadzała go choćby w mróz i deszcz. Gdy Marek zostawiał wnuka na weekend — nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.
Ale gdy zachorowała — leki przyniósł Tadeusz. Dzieci zajrzały do szpitala na dziesięć minut. Ola skrzywiła się:
— Mamo, wiesz, iż boję się szpitali…
— Tu nikt się nie rozkoszuje, córeczko…
— Wracaj do zdrowia, odezwiemy się później.
Marek też gwałtownie poszedł: „Asia jest zmęczona, trzeba pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, posiedzenia przy łóżku. Nic.
A dziś? Lód pod nogami tylko przypomniał: ona się starzeje. W każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.
I nagle przypomniało się jej tamto lato. Miała trzydzieści lat. Marek był jeszcze mały, Oli nie było. Sanatorium nad Bałtykiem. Ciepło, cicho, nikt nie wymagał. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ona ani razu nie żyła dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, mieszkania mają. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko wykorzystanie. A ona? Czy już nie jest człowiekiem?
Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła zeszyt i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.
Pośredniczkę znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze wpłynęły na konto. Dokumenty — gotowe.
Gdy wszystko było załatwione, wezwała dzieci.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Marek. — Dopiero co wróciłem z pracy.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — burknęła Ola. — Tylko szybko. Mam spotkanie. Aha, w weekend przywieziemy ci Kropkę.
— Nie będzie można — odparła spokojnie Weronika.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Gdzie?! — krzyknęli razem.
— Do Ustki. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. W końcu Marek wybuchnął śmiechem:
— Mamo, no przecież! Skąd cię na to stać?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — wrzasnęła Ola. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?
— Zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak sobie tam poradzisz? Sama?
— Dam radę. Teraz mam wszystko swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, a myślałaś o nas? — pisnęła Ola. — Przecież liczyliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!
— Ja też myślałam, iż wy będziecie moją podporą. Ale się pomyliłam. Koniec, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” nie przerażało. To była wolność.
Tydzień później stała na werandzie nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła parapet dłonią. Ciepło. Cicho. Wolność.
Czasem, by znów poczuć się żywą, trzeba po prostu odejść. Odejść od tych, którzy cię nie cenią. Wrócić do siebie. Nad morze. Do życia.