Tak jak wielu starachowiczan, chcę z dumą powiedzieć: to był mój kościół,
w którym blisko było do Boga. Drewniany, przytulny i swojski. Z wielkimi, iście bizantyjskimi, a jednak polskimi malowidłami, które przyciągały wzrok.
Z niepowtarzalnym, przyjaznym zapachem woskowych świec i starego drewna, który unosił się zwłaszcza latem, gdy słońce coraz mocniej nagrzewało sakralną konstrukcję, otuloną z zewnątrz modrzewiowym gontem. To do tej świątyni licznie wstępowali na pacierz nie tylko uczniowie z pobliskich szkół, a pracujący w fabryce przechodząc obok -nieraz ukradkiem- wykonywali znak krzyża. Dołączmy do tego świadomość więzi z minionymi pokoleniami, a otrzymamy syntezę fenomenu tego, co nazywamy drewnianym kościołem w Starachowicach.
Wiele razy zastanawiałem się, czy to wszystko odeszło ostatecznie, pochłonięte płomieniami strasznego pożaru z marca 1987