Iwona Giernicki Hartley urodziła się i wychowała na Greenpoincie i to właśnie ona już w pierwszą niedzielę października stanie na czele kontyngentu z tej dzielnicy podczas 88. Parady Pułaskiego w Nowym Jorku. Jakie znaczenie ma dla niej pełnienie funkcji marszałka Greenpointu, jaka była jej droga do tego zaszczytnego wyróżnienia i dlaczego polonijny przemarsz 5. Aleją jest tak wyjątkowym wydarzeniem? Na te i inne pytania Iwona Giernicki Hartley odpowiada w rozmowie z „Białym Orłem”.

„Biały Orzeł”: W niedzielę, 5 października, będzie Pani reprezentowała kontyngent Greenpoint podczas Parady Pułaskiego. Czy jest już Pani gotowa na to wydarzenie?
Iwona Giernicki Hartley: Jestem gotowa i nie mogę się już doczekać, kiedy stanę na czele kontyngentu z mojej pięknej dzielnicy i wszyscy wspólnie dumnie pomaszerujemy 5. Aleją. Wierzę również, iż tego dnia pokażemy jednocześnie wszystkim podziwiającym nas Amerykanom, jak wspaniały jest Greenpoint i jego mieszkańcy.
Związki Pani rodziny z Ameryką, a także z samym Greenpointem, sięgają dość zamierzchłych czasów…
To prawda. Rodzina mojego dziadka ze strony matki, Władysława Sutowskiego, mieszkała w New Jersey już w połowie XIX wieku. Dziadek, który urodził się w Polsce, a dokładnie we wsi Downary koło Białegostoku, przyleciał do Ameryki w odwiedziny do swojej mamy w 1970 roku. Jego mama, a moja prababcia, mieszkała już wtedy na Greenpoincie. Tak mu się spodobało, iż po dwóch latach sprowadził do Stanów resztę rodziny, swoją żonę Jadwigę i czwórkę dzieci: Elę, Adama, Stefana i moją mamę Ewę. Jedynie najstarsza siostra, Barbara, została w kraju, gdyż już miała swoją rodzinę. Do Stanów przypłynęli wszyscy legendarnym TSS Stefan Batory. Na tej przeprowadzce nie zaważyły jedynie względy materialne. W czasie II wojny światowej dziadek walczył w AK i był z tego powodu prześladowany, kilkakrotnie choćby trafił do więzienia. Babcia Jadwiga z kolei była łączniczką. W naszym domu rodzinnym opowiadana jest historia, iż dziadek wyłysiał w ciągu jednej nocy, gdyż następnego dnia miał być rozstrzelany. Dziadek przeżył, ale zginęło wielu jego kolegów, a niektórzy z nich zostali rozstrzelani na jego oczach.
Ciekawa jest historia związku Pani rodziców…
Tak, mama Ewa Sutowska pochodziła z Mrągowa, a tata Marek Giernicki był z Olsztyna. Rodzice poznali się rok przed wyjazdem mamy do Stanów Zjednoczonych na koloniach w Dobrym Mieście, kiedy oboje mieli po 14 lat. Zakochali się w sobie i kiedy mama wyjechała, utrzymywali ze sobą przez cały czas kontakt listowny. Po paru latach, w 1975 roku, mama odwiedziła Polskę podczas wakacji i wtedy już związali się ze sobą na poważnie. Dwa lata później tata przyleciał do Stanów i w tym samym roku wzięli ślub w kościele Św. Stanisława Kostki na Greenpoincie. Ślubu udzielał im ks. Józef Szpilski, ówczesny proboszcz parafii, a wesele odbyło się w Princess Manor, które wtedy nosiło nazwę Równiak. A rok później urodziłam się ja.
Przyszła Pani na świat w nieistniejącym już Greenpoint Hospital, podobnie zresztą jak i pani o 3 lata młodsza siostra Małgorzata. W historii niewielu marszałków reprezentujących polską dzielnicę urodziło się właśnie na Greenpoincie…
To prawda. W tym szpitalu urodzili się również moi kuzyni, a także mój mąż. Dopiero mój młodszy o 11 lat brat Mark urodził się w Woodhull Hospital, gdyż szpital w polskiej dzielnicy został wcześniej zamknięty. Rodzinę mam bardzo liczną. Na Greenpoincie praktycznie na każdej ulicy mieszka ktoś z bliższej lub dalszej rodziny. Można powiedzieć, iż Greenpoint to mój dom. Wielu krewnych się przez lata wyprowadziło, ale ciągle wielu tu mieszka i przechodząc ulicami polskiej dzielnicy co chwilę kogoś spotykam. adekwatnie wszystkich tutaj znam.
Jak wspomina Pani dzieciństwo na Greenpoincie. W latach 80. była to chyba zupełnie inna dzielnica?
Greenpoint przez kilkadziesiąt lat bardzo się zmienił. Wtedy to było takie miejsce, iż angielskiego nie było praktycznie słychać. Wszyscy w sklepach mówili po polsku. Więcej dzieci było na ulicach, grały w piłkę czy też baseball. Stara generacja Polaków odeszła, a ich dzieci w większości wyprowadziły się. Widać to też w okolicznych szkołach, na przykład u św. Stanisława Kostki, gdzie kiedyś 90% uczniów stanowili Polacy, a teraz jest to niewielki procent. Dla mnie jednak Greenpoint ciągle jest i już pozostanie sercem nowojorskiej Polonii. Cały czas jest nas tu wielu, ale też przede wszystkim historycznie jest to ważne miejsce dla naszej społeczności.
Rodzice zadbali o Pani patriotyczne wychowanie…
Wiele im zawdzięczam pod tym względem. Zresztą nie tylko ja, ale również moja młodsza siostra i brat. W domu zawsze kultywowaliśmy polską tradycję i żyliśmy wydarzeniami w ojczyźnie. Kiedy byliśmy dziećmi, ojciec zabierał nas na wiece wsparcia dla Solidarności. Rodzice puszczali nam polską muzykę, chociażby utwory Krzysztofa Krawczyka, Czerwonych Gitar czy Anny Jantar, a jak przyjeżdżali polscy artyści, to chodziliśmy na ich koncerty. Można powiedzieć, iż jako dziecko więcej wiedziałam o Polsce niż o Ameryce. Regularnie również uczęszczaliśmy z całą rodziną na msze do kościoła św. Stanisława Kostki i w życie parafii jesteśmy zaangażowani do tej pory.
Od dziecka zdradzała Pani również skłonności artystyczne, co miało wpływ na całe Pani życie zarówno zawodowe, jak i prywatne…
Już jak chodziłam do polskiej szkoły sobotniej, to właśnie ja byłam tą dziewczynką, która najczęściej występuje z mikrofonem, śpiewając piosenki i deklamując wiersze. Moja nauczycielka, Grażyna Michalska, znana w Polonii pedagog, zawsze mnie w tym bardzo wspierała, podobnie jak i dyrektor Jan Rudziński. W szkole czułam się prawie jak w domu i bardzo miło wspominam tamte czasy. Wielu uczniów zresztą to była moja rodzina. W dzieciństwie tańczyłam również w zespołach Krakowianki i Górale przy Polskim Domu Narodowym oraz kształciłam śpiew u Haliny Kalitki. Z ciekawostek mogę dodać, iż Halina Kalitka śpiewała „Ave Maria” na ślubie moich rodziców, a w tej chwili uczy śpiewu moją córkę, a wcześniej uczyła syna. I od tych lekcji śpiewu właśnie wzięła się u mnie fascynacja fortepianem. Jak po pierwszej lekcji wróciłam do domu, to powiedziałam mamie, iż taka pani gra na specjalnej maszynie i jak naciska klawisze, to muzyka wychodzi. Miałam wtedy 5 lat i oczywiście też tak chciałam. Przez kolejne 14 lat pobierałam prywatne lekcje gry na fortepianie u znakomitego nauczyciela z Wadowic, profesora Mieczysława Fryca, i wielokrotnie wraz z siostrą i bratem brałam udział w recitalach organizowanych przez Centrum Polsko-Słowiańskie. W pewnym momencie dołączyłam także do zespołu Polish and American Folk Dance Company, z którym miałam zaszczyt wystąpić między innymi w prestiżowym Lincoln Center w Nowym Jorku.
Odebrała Pani również staranną edukację…
Ukończyłam szkołę św. Stanisława Kostki, w tej chwili Akademię, a także równolegle chodziłam do wspomnianej sobotniej szkoły im. Marii Konopnickiej, gdzie pod okiem wspomnianej nauczycielki Grażyny Michalskiej poznawałam polski język, literaturę, historię i tradycje. Później uczęszczałam do St. John’s Preparatory na Astorii na Queensie, liceum, które ukończyłam w 3 lata zamiast w 4, co udało się w tamtym roku zaledwie kilku uczniom. W szkole tej miałam również czwarty wynik na roku, jeżeli chodzi o oceny. Następnie trafiłam do St. John’s University, gdzie ukończyłam dwa fakultety, otrzymując tytuł Bachelor’s of Science in Finance oraz magistra w dziedzinie międzynarodowego biznesu. Jako asystentka dydaktyczna miałam okazję prowadzić zajęcia w St. John’s University z zarządzania na poziomie magisterskim. Byłam także jedyną studentką posiadającą prawo głosu w Komitecie Polityki Edukacyjnej Kolegium Biznesowego Tobin (GEPC). Byłam także prezydentem Klubu Kultury Polskiej na Uniwersytecie St. John’s, a moja siostra Małgosia była jego wiceprzewodniczącą. Działając w tym klubie, organizowaliśmy wydarzenia jednoczące polskie organizacje studenckie z całego regionu.
Można powiedzieć, iż siostra jest Pani dobrym duchem…
A ja jej. I nie ma w tym twierdzeniu żadnej przesady. Wspieramy się od zawsze i zawsze możemy na siebie liczyć. Siostra wytrwale również podąża moim śladem. Posobnie jak ja, skończyła w 3 lata St. John Preparatory School i dostała się na St. John’s University. Jesteśmy poniekąd nierozłączne i również bardzo do siebie podobne fizycznie. Ludzie często mylą nas ze sobą. Wynika z tego wiele zabawnych sytuacji.

Ukończenie studiów na St. John’s i dwa fakultety sprawiły, iż bardzo gwałtownie znalazła Pani również zatrudnienie w sektorze finansowym…
Tak, karierę zawodową rozpoczęłam się od pracy na stanowisku asystenta ds. zarządzania aktywami w firmie Smith Barney (obecnie Morgan Stanley), a następnie objęłam funkcję dyrektora zarządzającego w Departamencie Handlu Stanów Zjednoczonych, gdzie nadzorowałam działania spisowe dla dzielnic Greenpoint i Williamsburg. Przez ponad dekadę pracowałam jako specjalistka ds. biznesowych w Bank of America. Po latach powróciłam do szkół, które mnie ukształtowały, i zostałam pedagogiem w Szkole św. Stanisława Kostki. Uczyłam również w Polskiej Szkole im. Marii Konopnickiej.
We wszystkim co Pani robi, może Pani liczyć na wsparcie męża Erica. Historia waszej znajomości również jest dość niecodzienna…
Eric był na tym samym roku, ale w innej klasie. Przez cały rok mijaliśmy się, mówiąc sobie tylko cześć. Ostatniego dnia zajęć na trzecim roku spotkaliśmy się w kafeterii szkolnej i zaczęliśmy rozmawiać. Nie miałam wtedy pojęcia, iż Eric ma polskie korzenie. Pamiętam, iż poczekałam, aż skończy pisać w tym dniu jakiś egzamin. Spotkaliśmy się ponownie i zaczęliśmy rozmawiać o naszych zainteresowanych. Opowiedział mi o swoich muzycznych i poetyckich pasjach, a ja z kolei powiedziałam mu, iż od lat gram na pianinie. Wtedy stwierdził, iż jakby jakaś dziewczyna zagrała mu „Sonatę Księżycową” Beethovena, to mógłby się z nią ożenić. Spontanicznie zaczęliśmy więc poszukiwanie pianina, ale wszystko było pozamykane. Przypomniałam sobie jednak, iż w pobliżu znajduje się stary teatr. O dziwo był otwarty. Kiedy weszliśmy do środkam na ciemnej scenie stał fortepian. Odegrałem wtedy całą „Sonatę Księżycową”. I tak kilka lat później stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Dokładnie 5 października 2002 roku, czyli podczas Parady Pułaskiego, będziemy obchodzić 23. rocznicę ślubu. Oczywiście ceremonia odbyła się w kościele św. Stanisława Kostki.
Doczekali się Państwo również dwójki wspaniałych dzieci…
Tak, w kolejnych latach na świecie pojawił się najpierw syn Lucas, który w tym roku kończy 20 lat, a później córka Angelina, w tej chwili 13-letnia. Lucas uczęszcza do St. John’s University. Nie miał za bardzo wyboru, jeżeli chciał kontynuować rodzinne tradycje. Lucas jest w tej chwili na trzecim roku historii i jest jednym ze szkolnych liderów. Udziela się, pomagając w organizacji wielu wydarzeń, a także przygotowuje młodzież na przykład do sakramentu bierzmowania. Z kolei córka chodzi do polskiej szkoły, tańczy w Krakowiankach i Góralach, a jej największym hobby jest siatkówka. Muszę tutaj wspomnieć, iż mój tata po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych grał na poziomie profesjonalnym właśnie w siatkówkę. Tak więc w naszej rodzinie nic nie ginie, a kolejne pokolenia mają na kim się wzorować.
Jak przyjęła Pani nominację na marszałka?
Było to dla mnie olbrzymie zaskoczenie, ale jednocześnie jak to powiadają „dream come true”, chociaż tak naprawdę nigdy nie śniło mi się, iż dostąpię tego zaszczytu. Pamiętam jak przed laty byliśmy wraz z siostrą na ceremonii szarfowania Grażyny Michalskiej, naszej nauczycielki, na marszałka Greenpointu, to żartowałyśmy wtedy, iż może kiedyś którejś z nas też się uda. Dla mnie wtedy bycie marszałkiem to była tak nobilitująca i nieosiągalna funkcja, iż równie dobrze mogłabym marzyć o byciu prezydentem USA. Wszystko zmieniło się, kiedy pewnego pięknego dnia zadzwonił do mnie Artur Dybanowski i w imieniu Komitetu Parady Pułaskiego zaproponował mi objęcie tej funkcji. Oniemiałam i poprosiłam o chwilę do namysłu. Mama, jak to usłyszała, kazała mi oddzwonić natychmiast. Miała oczywiście rację. To było przecież spełnienie jednego z moich marzeń.
Czy przyjemne jest bycie marszałkiem?
Bardzo. Po szarfowaniu w Princess Manor odebrałam wiele gratulacji. Ludzie gratulowali i pozdrawiali mnie na ulicy czy też w sklepie. Oczywiście duża w tym zasługa polonijnych mediów, w tym „Białego Orła”, który umieścił obszerną relację z tej imprezy. Od tamtej pory zebrałam również wiele pochwał, a choćby opinii, iż tak wykształconej i mocno związanej z Greenpointem osoby jeszcze na stanowisku marszałka nie było. To bardzo miłe. Cieszę się również, iż sama impreza szarfowania przebiegła w znakomitej atmosferze. Duża w tym zasługa mojej rodziny, a także siostry, która wygłosiła piękne i płomienne przemówienie. Również dzięki temu zabawa trwała do późnych godzin nocnych, a ludzie bawili się jak na ogromnym, wspaniałym weselu.

Sprawowanie funkcji marszałka to jednak nie tylko zabawa, ale również ciężka praca i wiele miejsc do odwiedzenia…
W ciągu ostatnich miesięcy uczestniczyłam jako gość honorowy w wielu wspaniałych imprezach, koncertach i spotkaniach. Byłam na wydarzeniach w konsulacie generalnym RP, w siedzibie Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej, w Amerykańskiej Częstochowie, a także w polonijnych szkołach. Byłam także gościem podczas II GP Jazz Festival, festiwalu muzyki jazzowej, który odbył się w gościnnych progach Centrum Polsko-Słowiańskiego. Wszędzie, gdzie bym się nie udała, to czuję, iż reprezentuję Greenpoint. I jak ja tam jestem, to tak jakby Greenpoint tam był. Nie ukrywam, iż bardzo jestem z tego dumna.
Pamięta Pani swoją pierwszą paradę?
Tak. Byłam bardzo malutka, musiałam mieć 4 albo 5 lat. Na mojej pierwszej paradzie byłam z tatą, kiedy to manifestowaliśmy wsparcie dla Solidarności. Później pamiętam, iż chodziłam już z zespołem Krakowianki i Górale. W późniejszych latach maszerowałam także jako prezydent z polskim klubem na St. John’s University. Dzięki wsparciu siostry udało nam się zgromadzić wtedy na paradzie ponad 200 osób, co było rekordową frekwencją w historii klubu. Uczestniczenie w Paradzie Pułaskiego każdorazowo było dla mnie ogromnym przeżyciem. A w tym roku będzie chyba największym.
Czym jest dla Pani Parada Pułaskiego?
To jest wyjątkowy dzień, w którym można poczuć jeszcze większą dumę, iż się jest Polakiem. A parada jest wydarzeniem, podczas którego możemy pokazać jak silną i ogromną stanowimy społeczność. To manifestacja naszego patriotyzmu i kolorów narodowych przed oczami całego świata, bo przecież Nowy Jork zamieszkują przedstawiciele chyba wszystkich nacji na Ziemi. Na naszej paradzie zobaczy się praktycznie wszystko, polską muzykę, religię i historię. Przy tym biało-czerwona Parada Pułaskiego jest wyjątkowo elegancka. Śmiem twierdzić, iż jest to najpiękniejsza nowojorska parada, a jest ich przecież wiele. Zresztą to nie jest tylko moja opinia.
Ma Pani jakieś swoje ulubione miejsca na Greenpoincie?
Oczywiście. Pierwszym i najważniejszym jest dla mnie kościół św. Stanisława Kostki na Greenpoincie, z którym wiąże mnie i moją rodzinę wiele wspomnień. Jestem w tym miejscu przynajmniej raz w tygodniu. w tej chwili choćby częściej, gdyż moja córka śpiewa w chórze Copernicus, pod dyrekcją Bożeny Konkiel, który często występuje w kościele. Kolejną lokalizacją, jaka przychodzi mi do głowy, to McGorlick Park. Zawsze mieszkałam w jego pobliżu. To tutaj nauczyłam się jeździć na rowerze i spędziłam wiele godzin jako dziecko na zabawach z siostrą i rówieśnikami. Do dzisiaj odwiedzam to miejsce prawie codziennie. Nie mogę też zapomnieć o ulubionych sklepach, takich jak chociażby Driggs Meat Market. A jeżeli chodzi o polskie instytucje, to szczególnym sentymentem darzę Polski Dom Narodowy, Centrum Polsko-Słowiańskie, a także oddziały Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej na Greenpoincie. Do oddziału Unii przy Kent Street chodziłam jeszcze jako dziecko z babcią, która założyła tam konto, krótko po tym jak ksiądz Tołczyk powołał do życia tę instytucję. Bardzo wyjątkowym jest dla mnie oczywiście również budynek szkoły św. Stanisława Kostki.
Czy w natłoku zawodowych obowiązków znajduje Pani czas na odpoczynek i jak on wygląda?
Ostatnio rzeczywiście tego czasu jest niewiele, ale od lat jak mamy tylko chwilę, to wyjeżdżamy do naszego letniego domu w Monticello, dwie godziny od Nowego Jorku. Najczęściej jedziemy całą grupą. Najbardziej lubię spędzać czas na łonie natury, a latem uwielbiam pływać w jeziorze. Domy w okolicy ma zresztą wielu znajomych, a także członków mojej licznej rodziny. Dla mnie najważniejsze jest to, iż mogę spędzić czas z moimi bliskimi.
Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na 5. Alei.
Rozmawiał Marcin Żurawicz