Jak skutecznie nauczyłam natrętną krewną, by nie wpadała na święta bez zaproszenia.

newsempire24.com 2 dni temu

Czasem ludzie wierzą, iż rodzina to zawsze radość. Że jeżeli ktoś wpada z ciastem, dziećmi i uśmiechem, to musisz nakryć do stołu, porzucić swoje sprawy i udawać gościnną gospodynię. A jeżeli nie — jesteś niewdzięcznikiem, chamem i w ogóle nie umiesz pielęgnować więzi. Ale jakoś nikt nie myśli, iż za tę udawaną bliskość często kryje się bezczelność, wścibskość i zwykłe wyrachowanie.

Tę historię opowiem od siebie. Wydarzyła się dawno temu, gdy z mężem, Stanisławem, dopiero wprowadziliśmy się do Wrocławia i układaliśmy sobie życie. Wynajęliśmy przytulne mieszkanie na przedmieściach. Byliśmy pochłonięci pracą, urządzaniem się i staraliśmy unikać niepotrzebnych kontaktów. Nie lubiłam hałaśliwych spotkań, a już na pewno nie domowych uczt z obfitym jadłem i krzykiem dzieci. Ale w życiu każdego trafia się ktoś, kto uważa twój dom za swój, a ciebie — za darmową pomoc domową.

Taką osobą była Kinga — rodzona siostra mojego męża. Na początku było niewinnie: wpadała z mężem i dziećmi „na herbatkę”, przynosiła kupione po drodze pierniczki i zachowywała się przyzwoicie. Ale gwałtownie się to zmieniło. Kinga zaczęła pojawiać się coraz częściej — zawsze bez zapowiedzi.

„Cześć! Nie masz nic przeciwko, jeżeli dziś wpadniemy? To nakrywaj do stołu, będziemy za godzinę!” — takie telefony stały się normą. Pytała, ale nie czekała odpowiedzi. Odrzucenia nie przyjmowała. choćby gdy mówiłam, iż jestem chora, zajęta, albo po prostu chcę odpocząć — ignorowała to.

I gdyby przychodziła sama. Ale nie. Mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, czasem choćby ich pies. Ani jabłka, ani soku — nic. Siedzieli do nocy, zjadali wszystko z lodówki, a potem odchodzili, zostawiając stertę brudnych naczyń i moją wyczerpaną duszę.

Zaczęłam nienawidzić świąt. Urodziny, Nowy Rok, każdy wolny dzień — stały się udręką. Gotowałam, uśmiechałam się, znosiłam, sprzątałam do drugiej w nocy, a rano — do pracy. Mąż milczał. Nie lubił konfliktów i uważał, iż „to przecież siostra, trzeba wytrzymać”.

Aż pewnego dnia pękłam. Zrozumiałam, iż jeżeli tego nie zatrzymam — będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Kingi i powiedziałam:

„Kinga, dziś z mężem wpadniemy do was. Nakrywaj stół, przygotuj coś obfitego — a i wezmę jeszcze coś na wynos. I proszę, niech będzie coś słodkiego dla dzieci, bo z koleżanką mają straszny apetyt”.

„Eee… Może innym razem?” — zająknęła się.

„Jesteśmy już w drodze. Będziemy za dwadzieścia minut” — odcięłam i rozłączyłam się.

Mąż, gdy się dowiedział, wpadł w furię i odmówił udziału w „tej prowokacji”. Nie nalegałam. Wzięłam koleżankę, Ewę — która od razu się zgodziła — oraz jej dwójkę maluchów. Ruszyliśmy raźnym krokiem pod drzwi Kingi.

Widziałam, jak za firanką poruszył się cień. Stała przy oknie. Ale drzwi nie otworzyła. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Szyba drgnęła i zastygła. Uśmiechnęłam się.

Z Ewą poszłyśmy do kawiarni. Zamówiłyśmy makaron, deser i po kieliszku wina. Śmiałyśmy się. Dzieci hałasowały, ale w duszy miałam spokój. Wreszcie poczułam, iż odzyskałam swój dom, granice i prawo do decydowania, kogo chcę w nim widzieć.

Od tamtej pory Kinga przestała dzwonić. Przestała przychodzić. Ani na święta, ani bez powodu. Mąż trochę się obraził, ale w końcu się pogodził z sytuacją. A ja — odetchnęłam.

Wiecie, nie zawsze trzeba być miłym. Czasem, by ochronić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy od dawna nie pukają, tylko wpadają jak burza.

Uważam, iż postąpiłam słusznie. A wy?

Idź do oryginalnego materiału