„No przecież mamy dziecko, może się zamienimy pokojami…” — jak żona brata próbowała wypchnąć Adama z jego własnego kąta
Ta historia przytrafiła się mojemu dobremu znajomemu, z którym studiowaliśmy razem na uniwersytecie. Adam ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i mieszka z rodzicami w trzypokojowym mieszkaniu w jednej z warszawskich dzielnic. Sytuacja wydaje się typowa: trzy pokolenia pod jednym dachem — rodzice, on oraz rodzina starszego brata, który niedawno został ojcem.
Alek, brat Adama, zarabia na tyle skromnie, iż nie stać go na osobne lokum, więc z żoną Anią i niemowlakiem muszą dzielić mieszkanie z rodzicami i młodszym bratem. Każdy ma swój pokój, kuchnia i łazienka są wspólne. Ciasno? Bywa. Ale do pewnego momentu wszyscy żyli w zgodzie. Adam nie narzekał — trzymał się na uboczu, uczył, dorabiał i, jak to mówią, nikomu w zęby nie zaglądał.
Jednak pewnego pechowego dnia Ania, żona brata, podeszła do Adama z „rewelacyjną” propozycją:
— Adasiek, no przecież mamy małe dziecko… może się zamienimy pokojami? U ciebie tak słonecznie, a u nas wieczny półmrok, a i wilgoć chyba się zbiera. To niezdrowe dla malucha…
Adam trochę osłupiał. Wiedział, iż z tą wilgocią to bujda na resorach — nikt wcześniej na to nie narzekał. Jego pokój, choć o dwa metry mniejszy, był zdecydowanie wygodniejszy: kwadratowy, ciepły, przytulny. W pokoju Aleka i swoich balon, dziwaczny kształt i wieczne przeciągi. No i nie zapominajmy, iż właśnie przez ten balkon mama suszy pranie, tata trzyma narzędzia, a Alek wychodzi zapalić.
Ania nie ustępowała:
— No i tak u nas większy! A jak ci zimno, toś chłop — weź i uszczelnij okna. Nie fizyka kwantowa!
Adam w środku gotował się jak czajnik. Chcieli mu zabrać jego kąt, zasłaniając się dzieckiem. Alek milczał jak zaklęty. Ani słowem nie wspomniał, iż chce się przenieść. Tylko Ania krążyła, namawiała, wmawiała, iż to słuszne, iż on po prostu musi…
Adam odmówił. Grzecznie, ale stanowczo. Nie chciał mieszkać w pokoju-przechowalni, gdzie co chwilę ktoś będzie wpadał po skarpetki, pieluchy albo paczkę fajek. Nie chciał rezygnować z prawa do zaproszenia dziewczyny bez obawy, iż akurat wtedy ktoś zacznie grzebać w szafce po proszekach.
— Pokój rodziców — to ich świętość. Pokój brata — dla ich rodziny. A mój — to jedyne, co mam — powiedział Ani. — Wybaczcie, ale zamieniać się nie zamierzam.
Po tej rozmowie atmosfera w domu stała się gęstsza niż bigos na trzeci dzień. Ania przestała mu się odzywać, przechodziła obok, rzucając koso spojrzenia, jakby zrobił coś strasznego. Alek udawał, iż problemu nie ma. Rodzice trzymali się z boku, zachowując neutralność.
Adam widział to wszystko, ale nie przejmował się. Wiedział, iż Ania ma wypróbowaną taktykę — naciskać przez „dobroć”, „troskę” i „potrzeby dziecka”. Tylko w tej grze nie było miejsca na jego potrzeby.
— Nie jestem przeciw pomocy — powiedział mi. — Ale dlaczego zawsze mam to być ja, który ma się kurczyć? Dlaczego to ja mam ustępować, a nie oni mają wziąć się w garść i rozwiązać swoje sprawy?
Ma rację. Każdy ma prawo do swoich granic. choćby jeżeli mieszka z rodzicami. choćby jeżeli ma dwadzieścia dwa lata. choćby jeżeli komuś urodziło się dziecko.
Ania obraziła się. Oczywiście. Nie udało jej się postawić na swoim. Ale Adam jest pewny — to nie jego wina. I nie zamierza czuć się winny, iż nie oddał swojego jedynego kąta.
Czasem, żeby zachować siebie, trzeba po prostu powiedzieć „nie”. I tyle.