Już dawno w myślach spakowałam torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, żeby uciec z dzieckiem od męża i jego rodziców z tej wsi. Nie, nie zamierzam poświęcać życia ich kozom, krowom i nieskończonym grządkom. Uważają, iż skoro wyszłam za Darka, to automatycznie zgodziłam się na rolę darmowej robotnicy w ich gospodarstwie. Ale ja tak nie uważam. To nie moje życie i nie chcę, żeby mój syn dorastał w tej dziurze, gdzie jedyną rozrywką jest dyskusja o tym, ile mleka dała krowa Białka.
Kiedy tu przyjechałam po ślubie, wszystko wydawało się jeszcze znośne. Darek był troskliwy, jego rodzice, Halina Kazimierzowa i jej mąż, wyglądali na życzliwych. Wieś była malownicza: zielone pola, świeże powietrze, cisza. Myślałam nawet, iż da się przyzwyczaić. Ale rzeczywistość gwałtownie zweryfikowała te marzenia. Tydzień po przeprowadzce Halina Kazimierzowa wręczyła mi wiadro i wysłała doić kozy. „Jesteś już nasza, Kinga, trzeba pomagać!” — powiedziała z uśmiechem, od którego do dziś mam gęsią skórkę. Ja, miejska dziewczyna, która w życiu nie trzymała nic cięższego niż laptop, miałam w jeden wieczór opanować sztukę dojenia. To był mój pierwszy dzwonek.
Darek, jak się okazało, nie miał zamiaru mnie bronić. „Mama ma rację, na wsi każdy pracuje” — stwierdził, gdy próbowałam protestować. I tak zaczęło się moje nowe życie: pobudka o piątej rano, karmienie zwierząt, pielenie warzywnika, sprzątanie domu, gotowanie dla całej rodziny. Czułam się nie jak żona, a jak służąca. A gdy odważyłam się poprosić o dzień wolny, Halina Kazimierzowa przewracała oczami i zaczynała swoje kazania: „Za moich czasów kobiety harowały od świtu do nocy i nikt nie narzekał!” Darek milczał, jakby go to w ogóle nie dotyczyło.
Mój trzyletni syn był jedynym promykiem światła. Patrzę na niego i wiem, iż nie chcę, żeby dorastał tu, gdzie jego przyszłość to albo praca na gospodarce, albo wyprowadzka do miasta, gdzie i tak będzie obcy. Chcę, żeby chodził do dobrego przedszkola, uczył się, podróżował, widział świat. A tutaj? choćby porządnego internetu nie ma, żeby ściągnąć mu bajki. Gdy wspomniałam, iż zapiszę go na zajęcia plastyczne w pobliskim miasteczku, Halina Kazimierzowa tylko prychnęła: „Po co mu to? Niech lepiej uczy się doić krowę, to się przyda!”
Próbowałam rozmawiać z Darkiem. Tłumaczyłam, iż się tu duszę, iż to nie było moim marzeniem. Ale on tylko wzruszał ramionami: „Wszyscy tak żyją, Kinga. Czego ty chcesz?” A niedawno odkryłam, iż Halina Kazimierzowa już planuje rozbudowę obory i dokupienie kolejnej krowy. Oczywiście cała praca znów spadnie na mnie. To była ostatnia kropla.
Zaczęłam po cichu odkładać pieniądze. Niewiele, ale na bilet do miasta starczy. Mam przyjaciółkę w wojewódzkim, obiecała pomóc z mieszkaniem i pracą. Już widzę, jak z synem wsiadamy do autobusu, zostawiając za sobą tę wieś, kozy, krowy i wieczne pretensje Haliny Kazimierzowej. Marzę o małym mieszkanku, gdzie będzie tylko nasze ciepło, gdzie ja znajdę pracę, a mój syn będzie rósł w normalnych warunkach. Chcę znów czuć się człowiekiem, a nie maszyną do pracy.
Oczywiście, boję się. Nie wiem, jak potoczy się życie w mieście. Czy znajdę pracę? Czy starczy pieniędzy? Ale wiem jedno: nie mogę tu zostać. Za każdym razem, gdy widzę, jak mój syn bawi się w obejściu, myślę, iż zasługuje na więcej. Ja też. Nie chcę, żeby patrzył, jak jego matka zgina się pod tym ciężarem, jak gubi siebie dla cudzych oczekiwań.
Halina Kazimierzowa niedawno oznajmiła, iż jestem „zbyt miejska” i nigdy nie będę tu swoja. Wiecie co? Ma rację. Nie chcę być tu swoja. Chcę być sobą — Kingą, która marzyła o karierze, podróżach, szczęśliwej rodzinie. I zrobię wszystko, żeby odzyskać to życie. choćby jeżeli będę musiała spakować torbę i wyjechać z dzieckiem tam, gdzie nikt nie każe mi doić krów.