To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nie kazano ci wychodzić za mąż i rodzić dzieci rzuciła moja matka, gdy poprosiłam o pomoc.
Sama się wpakowałaś w te tarapaty przez brak pieniędzy. Nikt ci nie kazał się żenić i mieć dzieci takie słowa cisnęła mi w twarz moja mama, gdy zwróciłam się do nie o wsparcie.
Gdy miałam dwadzieścia lat, wyszłam za mąż za Karola. Wynajmowaliśmy maleńkie M1 na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale jakoś się udawało. Marzyliśmy, by uzbierać na własne mieszkanie, i wtedy wydawało się, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Bartek. Dwa lata później Kacper. Poszłam na urlop macierzyński, a Karol zaczął brać nadgodziny. Mimo to pieniędzy wciąż brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i oczywiście czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę jego zarobków.
Patrzyłam na naszych chłopców i każdego ranka budziłam się z tym samym niepokojem: co, jeżeli Karol zachoruje? Co, jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy zrobimy?
Moja matka mieszkała sama w M2. Babcia też. Obie w Warszawie. Obie miały wolny pokój. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko o kąt, tymczasowy. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanęmy na nogi.
Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią razem w jednym mieszkaniu, a my w drugim. Nie zajmowalibyśmy dużo miejsca tylko ja, Karol i dwóch maluchów. Ale choćby nie chciała słuchać.
Mieszkać z moją matką? prychnęła. Jesteś nienormalna? Myślisz, iż moje życie się skończyło? Jeszcze jestem młoda. A z głupią staruchą tylko sobie nerwy zepsuję. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale nie zawracaj mi głowy.
Połknęłam pogardę w milczeniu. Ale potem zadzwoniłam do ojca. Od lat żyje z nową kobietą. Mają przestronne mieszkanie z czterema pokojami, więc liczyłam, iż babcię zabierze do siebie. W końcu to jego matka. Ale też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i iż dom jest zapchany pod sufit.
Zdesperowana, znów zadzwoniłam do mojej matki. Płakałam. Błagałam, żeby nas przygarnęła, choćby na jakiś czas. Wtedy rzuciła mi w twarz:
Masz braki, bo sama jesteś winna. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż. Nikt ci nie kazał rodzić dzieci. Chciałaś być dorosła? To teraz radź sobie sama.
Zamarłam, jak rażona prądem. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, czując, jak świat się wali. To słowa mojej matki. Kobiety, która powinna być moim oparciem. Nie prosiłam o wiele tylko o kąt, odrobinę współczucia.
Następnego dnia z Karolem zastanawialiśmy, co robić. Jedyna osoba, która odpowiedziała na naszą rozpacz, była jego matka, pani Krystyna. Mieszka we wsi pod Płockiem, w domu z ogrodem. Ma wolny pokój i powiedziała, iż przyjmie nas z radością. choćby zaoferowała, iż zajmie się chłopcami, gdy będziemy w pracy.
Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Nie ma przychodni, porządnej szkoły, choćby transportu. Boję się, iż jeżeli tam pojedziemy, już stamtąd nie wyjedziemy. Że chłopcy wyrosną bez szans, bez przyszłości. Że sama się poddam, zamknę przed życiem.
Mimo to nie mamy wyboru. Moja matka odwróciła się plecami. Babcia jest za stara, by nas przyjąć. Ojciec nie uważa nas za rodzinę. Teraz stoję na rozdrożu jechać w pustkę albo przyjąć pomoc, która choć obca, jest szczera.
Wiesz, co boli najbardziej? Nie bieda. Nie trudności. To, iż własna krew jest najdalsza, gdy najbardziej jej potrzeba. A mój największy strach nie dotyczy mnie. To strach o moich synów. Żeby nigdy nie poczuli na własnej skórze, jak to jest być niechcianym przez własną babcię.