Jesteś winna swojemu brakowi pieniędzy: nikt ci nie kazał wychodzić za mąż i mieć dzieci” – powiedziała moja mama, gdy poprosiłam o pomoc.

newsempire24.com 2 dni temu

To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż i rodzić dzieci powiedziała moja matka, gdy poprosiłem ją o pomoc.

Miałem dwadzieścia lat, gdy ożeniłem się z Martą. Wynajmowaliśmy malutkie M1 na obrzeżach Poznania. Oboje pracowaliśmy ja na budowie, ona w aptece. Żyliśmy skromnie, ale starczało. Marzyliśmy o własnym mieszkaniu, a wtedy wydawało się, iż wszystko jest możliwe.

Potem urodził się Jasiek. Dwa lata później Kacper. Marta wzięła urlop macierzyński, a ja zacząłem robić nadgodziny. Ale i tak pieniędzy brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i oczywiście czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę mojej pensji.

Patrzyłem na naszych chłopców i każdego ranka budziłem się z tym samym lękiem: co, jeżeli zachoruję? Co, jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy zrobimy?

Moja matka mieszkała sama w M2. Babcia też. Obie w Warszawie. Obie miały pusty pokój gościnny. Nie prosiłem o pałac myślałem. Tylko o kąt, tymczasowo. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanę na nogi.

Zaproponowałem matce, żeby zamieszkała z babcią: dwie kobiety w jednym mieszkaniu, a my w drugim. Nie zajmowalibyśmy dużo miejsca tylko ja, Marta i dwóch urwisów. Ale choćby nie chciała słuchać.

Mieszkać z moją matką? parsknęła. Oszalałeś? Myślisz, iż moje życie się skończyło? Jeszcze jestem młoda. A z tą staruszką tylko bym sobie nerwy zepsuła. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale mnie nie zawracaj głowy.

Połknąłem tę pogardę w milczeniu. Potem zadzwoniłem do ojca. Od lat żyje z nową żoną. Mają przestronne mieszkanie z czterema pokojami, liczyłem, iż weźmie babcię do siebie. W końcu to jego matka. Ale też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i iż dom jest pełny po sufit.

Zdesperowany, znów zadzwoniłem do matki. Płakałem. Błagałem, żeby nas przygarnęła, choćby na jakiś czas. Wtedy rzuciła mi w twarz:

Sam jesteś sobie winien. Nikt ci nie kazał się żenić. Nikt ci nie kazał płodzić dzieci. Chciałeś być dorosły? To teraz radź sobie sam.

Zamarłem jak rażony prądem. Siedziałem w kuchni z telefonem w dłoni, a świat walił mi się na głowę. To mówiła moja własna matka. Kobieta, która powinna być moim oparciem. Nie prosiłem o wiele tylko o kąt, tylko o odrobinę litości.

Następnego dnia z Martą omawialiśmy, co robić. Jedyna, która odpowiedziała na naszą rozpacz, była jej matka, pani Halina. Mieszka we wsi pod Gnieznem, w domu z ogrodem. Miała wolny pokój i powiedziała, iż przyjmie nas z radością. choćby zaoferowała się zajmować chłopcami, gdy będziemy w pracy.

Ale boję się. To nie miasto. To wieś. Nie ma przychodni, porządnej szkoły, choćby autobusów. Martwię się, iż jeżeli tam pojedziemy, już stamtąd nie wrócimy. Że chłopcy wyrosną bez szans, bez przyszłości. Że się poddam, zamknę w sobie.

Mimo to nie mamy wyboru. Matka odwróciła się ode mnie. Babcia jest za stara, by nas przygarnąć. Ojciec nie uważa nas za rodzinę. Teraz stoję na rozdrożu: pójść w nicość albo przyjąć pomoc, która choć nie od bliskich jest szczera.

Wiesz, co boli najbardziej? Nie bieda. Nie trudności. To, iż ci, którzy powinni być najbliżej, odchodzą, gdy najbardziej ich potrzebujesz. Największy strach? Nie o siebie. O moich synów. By nigdy nie poczuli na własnej skórze, jak to jest być niechcianym przez własną babcię.

Idź do oryginalnego materiału