
(fragment z nowo pisanych wspomnień. Początek lat 90. XX wieku)
Przez wiele lat uczestnicy naszego hufca OHP chodzili do Zespołu Szkół Budowlanych, położonego kilkaset metrów za parkiem miejskim. Nie wszyscy, ale niektórzy nauczyciele podchodzili do naszych wychowanków podobnie jak do pozostałej młodzieży w swojej szkole, która nie miała opóźnienia w nauce; nie potrafili się przestawić i dostosować metod nauczania oraz wymagań do specyfiki naszej młodzieży. Powodowało to oczywiście problemy we współpracy kadry OHP i kadry szkoły.
Jednym z takich nieprzyjemnych zdarzeń było nieprzepuszczenie czterech chłopców w ostatniej, trzeciej klasie szkoły zawodowej. Tylko z jednego przedmiotu – historii. Nie było „rocznika niżej”, więc nie mogli powtarzać klasy i groziło im całkowite wypadnięcie na samym końcu nauki. Zawodowe egzaminy praktyczne i teoretyczne pozdawali, inne przedmioty ogólnoszkolne także pozaliczali. Tylko ta historia… Nasz wychowawca nie mógł przekonać nauczycielki.
Kiedy mnie o tym poinformował na początku czerwca, udałem się do historyczki. „Porozmawiam, ona zrozumie, da im jeszcze dodatkowy termin. Czy to pierwszy raz takie coś…” – przemyśliwałem po drodze.
– Dzień dobry. – Przywitałem się grzecznie na pustym korytarzu szkolnym.. – Chciałem porozmawiać o…
– …tej waszej czwórce z zawodówki? – przerwała mi oschłym tonem. – Nie ma o czym mówić. Mieli czas, nie zaliczyli. Teraz za późno.
„Co za wredna… jeszcze przecież młoda, a jak jakaś stara sekutnica, której życie zbrzydło” – przemknęło mi przez głowę. Ledwie się pohamowałem. Sprawa do załatwienia była ważniejsza niż moje odczucia. Odpowiedziałem więc spokojnie:
– Przecież chłopacy pozaliczali wszystko inne, końcowa klasa. Też lubię historię, ale oni nie będą pracowali w tym fachu. Egzaminy zawodowe pozaliczali bez problemów, na praktykach też mają o nich dobrze zdanie. Będą dobrymi fachowcami. Są jeszcze prawie trzy tygodnie do końca roku szkolnego. Sam ich przypilnuję i przycisnę. Chodzi o dodatkowy termin u pani, aby jednak zaliczyli.
– Teraz? Kiedy koniec roku za pasem?! – podniosła głos z wyczuwalną nutką… sarkazmu? Bardziej cynizmu, a adekwatnie złośliwości. – Za późno się obudzili. Mieli na to całą wiosnę, a nie chciało im się.
– Przecież pani wie, iż oni nie są w normalnym cyklu nauki, mają opóźnienia rok lub dwa, z którymi do nas przyszli. Wylecą, nie skończą szkoły, to mogą się zatracić. – Dalej mówiłem spokojnym głosem, stonowanym, chociaż w środku już mi się kotłowało. „Co za baba, no”! – Są u nas trzy lata, będą z nich dobrzy fachowcy. Tacy też są potrzebni.
– Niech pan mi nie mówi, kim oni będą! – przez cały czas mówiła podniesionym głosem. – Teraz są nieukami! Nieuków nie przepuszczam!
Wciągnąłem głęboko powietrze i wolno a głośno je wypuściłem. Spróbowałem ją podejść z innej strony:
– Oboje się uczyliśmy w szkołach wiele lat temu. Pamiętamy dużo z chemii czy matematyki? Te syntezy i analizy, albo tangensy i cotangensy? A nie przeszkadza nam to w naszej pracy zawodowej, gdyż są z innych dziedzin, prawda?
Spurpurowiała i nadęła policzki. Odwarknęła:
– Nie będzie mnie pan pouczał. Zdania nie zmienię, mogli się wcześniej uczyć.
Odwróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem. „Sacrebleu! Źle to rozegrałem… myślałem, iż ją ruszy, a zadziałało przeciwnie – wciągnąłem głośno powietrze przez nos. – Obraziła się. I o co? Że walczę o moich chłopaków?”.
Wróciłem do internatu. Przemyślałem na spokojnie i następnego dnia jeszcze raz udałem się do szkoły, w czas jej „okienka” w zajęciach lekcyjnych. Tym razem porozmawialiśmy w pustym pokoju nauczycielskim.
– Chciałem przeprosić za niepotrzebną moją wczorajszą uwagę. Zdarza się w nerwach. – Podsunąłem jej kupioną wcześniej bombonierkę. – Proszę przyjąć na przeprosiny. To nie na chłopaków.
– Na chłopaków bym nie przyjęła. Na przeprosiny tak. – Tym razem odezwała się już normalnym głosem, bez oschłości w tonie. – Wracając do nich. Mieli naprawdę dużo czasu, kilka razy dawałam im termin na poprawę i ciągle przesuwałam, gdyż dalej się nie nauczyli. Ile można? Reszta patrzy. Teraz naprawdę już za późno. Trudno, niech ich życie nauczy.
– Może jednak ostatni raz? Przecież nie mogą powtarzać, gdyż nie ma niżej klasy. Będziemy musieli ich skreślić i to na zakończenie, po prawie trzech latach.
– Panie B..., rozumiem pana, ale proszę i mnie zrozumieć. Nie mogę. Wtedy wielu innych też by zostawiało wszystko na ostatnią minutę. Dałam im wiele szans. W połowie maja zapowiedziałam, iż mają się nauczyć, iż to ich ostatni raz. I nie podeszli. Nie chcieli, to teraz pójdą do pracy jako przyuczeni i później gdzieś dokończą tę trzecią klasę, aby mieć papiery wykwalifikowanego. Nauczy ich to odpowiedzialności.
Już otwierałem usta, ale zrobiła przeczący ruch ręką:
– Proszę więcej nie prosić. Nie zmienię zdania. I tak wielu pańskich przepuściłam, przymykając oko. Ale oni przynajmniej coś powiedzieli, zerknęli do książki. A przeprosiny przyjmuję. – Wzięła w rękę bombonierkę i schowała do torebki.
Wstrzymałem się. Tak, jak wczoraj byłem na nią wkurzony, tak dzisiaj… w duchu przyznawałem rację. Sam czasem w pracy wychowawczej musiałem kogoś definitywnie skreślić dyscyplinarnie z internatu, jeżeli wielokrotne „dawanie szansy” nie pomagało, tylko rozzuchwalało4. A inni patrzą… Jedna moja jaźń optowała za dalszym naleganiem, druga mruczała „ona ma rację, ona ma rację”.
Spojrzałem na nauczycielkę. Wyczuła i zdecydowanie pokręciła przecząco głową. Ścisnąłem usta… wstałem, podałem jej rękę i bez słowa pożegnania wyszedłem.
Pozostały czas pracy spędziłem w swoim pokoiku internatu, wydzwaniając do wojewódzkiej komendy OHP w Toruniu, aby uzyskać potrzebną mi informację. Miałem szczęście, a adekwatnie o szczęściu mogła mówić ta czwórka uczestników – w sąsiednim województwie, w hufcu w Kwidzynie mieli internat i odpowiednią szkołę zawodową z klasą kończącą drugi rok nauki. Przenieśliśmy ich tam w ramach „międzywojewódzkiej współpracy”, aby mogli powtórzyć ostatnią klasę.