Dzisiaj w myślach już spakowałam torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, by uciec z dzieckiem od męża i jego rodziców z tej wsi. Nie, nie zamierzam poświęcać życia ich kozom, krowom i nieskończonym grządkom. Uważają, iż skoro wyszłam za Wojtka, to automatycznie zgodziłam się na rolę darmowej robotnicy w ich gospodarstwie. Ale ja tak nie myślę. To nie jest moje życie i nie chcę, żeby mój syn dorastał w tej głuszy, gdzie jedyną rozrywką jest gadanie o tym, ile mleka dała krowa Białka.
Gdy tu przyjechałam po ślubie, wszystko wydawało się mniej straszne. Wojtek był troskliwy, jego rodzice, Barbara Janowa i jej mąż, sprawiali wrażenie życzliwych. Wieś wyglądała malowniczo — zielone pola, świeże powietrze, cisza. Myślałam nawet, iż się przyzwyczaję. Ale rzeczywistość gwałtownie zweryfikowała moje złudzenia. Już tydzień po przeprowadce Barbara Janowa wręczyła mi wiadro i kazała doić kozy. „Teraz jesteś nasza, Anno, trzeba pomagać!” — powiedziała z uśmiechem, od którego do dziś mam ciarki. Miejska dziewczyna, która w życiu nie trzymała nic cięższego niż laptop, miała opanować dojenie w jeden wieczór. To był pierwszy dzwonek.
Jak się okazało, Wojtek wcale nie zamierzał mnie bronić. „Mama ma rację, na wsi wszyscy pracują” — odparł, gdy próbowałam zaprotestować. I tak zaczęło się moje nowe życie: pobudka o piątej rano, karmienie zwierząt, pielenie warzywnika, sprzątanie domu, gotowanie dla całej rodziny. Czuję się nie jak żona, a jak służąca. A jeżeli odważę się poprosić o dzień wolny, Barbara Janowa przewraca oczami i zaczyna swoje kazania: „Za naszych czasów kobiety harowały od świtu do nocy i nikt nie narzekał!” Wojtek milczy, jakby go to w ogóle nie dotyczyło.
Mój trzyletni synek jest jedyną jasną stroną tej sytuacji. Patrzę na niego i wiem, iż nie chcę, żeby dorastał tu, gdzie jego przyszłość to albo praca w gospodarstwie, albo wyjazd do miasta, gdzie będzie obcy. Chcę, żeby chodził do dobrego przedszkola, uczył się, podróżował, poznawał świat. A tu? Tu choćby porządnego internetu nie ma, żeby ściągnąć mu bajki. Gdy powiedziałam Barbara Janowej, iż chcę zapisać synka na zajęcia plastyczne w sąsiedniej wsi, tylko prychnęła: „Po co mu to? Niech lepiej uczy się doić krowę, przyda się!”
Próbowałam rozmawiać z Wojtkiem. Tłumaczyłam, iż się tu duszę, iż to nie jest życie, o którym marzyłam. On tylko wzrusza ramionami: „Wszyscy tak żyją, Anno. Czego ty chcesz?” A niedawno dowiedziałam się, iż Barbara Janowa już planuje rozbudowę obory i kupno kolejnej krowy. I oczywiście cała praca znów spadnie na mnie. To była ostatnia kropla.
Po kryjomu odkładam pieniądze. Niewiele, ale na bilet do miasta starczy. Mam koleżankę w wojewódzkim, obiecała pomóc z mieszkaniem i pracą. Wyobrażam sobie, jak wsiadamy z synkiem do autobusu, zostawiając za sobą tę wieś, kozy, krowy i wieczne pretensje Barbary Janowej. Marzę o małym mieszkanku, gdzie będzie tylko nasza przestrzeń, gdzie będę mogła pracować, a mój syn — rosnąć w normalnych warunkach. Chcę znów czuć się człowiekiem, a nie maszyną do pracy.
Oczywiście, boję się. Nie wiem, jak potoczy się moje życie w mieście. Czy znajdę pracę? Czy starczy nam pieniędzy? Ale jedno wiem na pewno: nie mogę tu zostać. Za każdym razem, gdy widzę, jak mój synek bawi się w podwórku, myślę, iż zasługuje na więcej. I ja też. Nie chcę, żeby widział, jak jego matka zgina się pod tym ciężarem, jak gubi siebie dla cudzych oczekiwań.
Barbara Janowa powiedziała niedawno, iż jestem „za bardzo miejska” i nigdy nie będę swoja na wsi. Wiecie co? Ma rację. Nie chcę tu być swoja. Chcę być sobą — Anną, która marzyła o karierze, podróżach, szczęśliwej rodzinie. Zrobię wszystko, by odzyskać to życie. choćby jeżeli będę musiała spakować torbę i wyjechać z dzieckiem tam, gdzie nikt nie każe mi doić krów.