Coraz częściej myślę, iż tracę syna – nie fizycznie, ale emocjonalnie, duchowo. Jakby gasł w oczach, zatracał siebie, swoją wolę, charakter. A wszystko przez kobietę, z którą żyje. Przez tę, która wydawała się taka pewna i godna zaufania, a okazała się… choćby nie potrafię znaleźć słów, by nie wybuchnąć płaczu i krzykiem.
Marek ożenił się kilka lat temu. Miał już ponad trzydzieści lat, stabilną pracę, awansował zawodowo. Właśnie wtedy został dyrektorem firmy transportowej w Poznaniu. Miał też syna z pierwszego małżeństwa i myślałam, iż przy wyborze drugiej żony będzie szczególnie uważny. Tak, z Olą wszystko potoczyło się szybko. Ona też miała swoje zajęcie – prowadziła sieć sklepów, zawsze zajęta, stanowcza, bez zbędnych uczuć. Ale starałam się nie wtrącać. Najważniejsze, żeby jemu było dobrze.
Przed ślubem Ola kilka miesięcy mieszkała z nami. Wtedy jeszcze myślałam: dziewczyna z charakterem, nie papla bez sensu, w domu porządek. Marek promieniał ze szczęścia, mówił, iż znalazł tę jedyną. Ślub był skromny, ale serdeczny. Prezenty, toasty, kwiaty. Potem wyprowadzili się do własnego mieszkania.
Po kilku miesiącach Ola nagle oznajmiła, iż „pora na dziecko”. Wiek nie dziewczęcy, nie ma czasu do stracenia. Początkowo nie mogła zajść w ciążę, potem wyjechała z przyjaciółką na Majorkę, a po powrocie ogłosiła: „Jestem w ciąży”. Marek się ucieszył, a ja poczułam niepokój. Ale znowu – nie wtrącałam się.
Ciąża przebiegała ciężko. Ola była rozdrażniona, wybuchowa. Raz płakała, raz krzyczała. Marek dzwonił, pytał, czy to normalne, iż kobieta tak się zachowuje. Mówiłam – hormony, bywa tak. Myślałam, iż po porodzie wszystko się unormuje.
Ale stało się tylko gorzej. W dniu wyjścia ze szpitala Marek przyniósł jej piękny bukiet. Ona, bez słowa, wyrzuciła go do kosza tuż przy wejściu. Spojrzałam wtedy na syna – stał zgnębiony, z opuszczonymi ramionami. A ja nie wiedziałam, czy go przestytulać, czy krzyczeć z bezsilności.
Potem zaczęła znikać „w sprawach”, zostawiając mi wnuka. Przyjeżdżałam, opiekowałam się malcem. W jej domu panował idealny porządek, wszystko rozpisane co do minuty: karmienie, spanie, spacery. Ale od niej – ani uśmiechu, ani podziękowania. Zawsze spokojna, zimna, z jakimś ukrytym gniewem. Czułam się tam jak intruz. Choć pomagałam, starałam się.
Minął rok, potem drugi. Nic się nie zmieniło. Marek stał się innym człowiekiem. Zmęczony, przygnębiony, jakby wyblakł. Próbowałam z nim rozmawiać, zrzucał wszystko na zmęczenie, aż w końcu się przyznał: „Nie wiem, jak z nią żyć. Ona jest zawsze niezadowolona. Wszystko jest nie tak”. Próbował z nią rozmawiać, pytał, co się dzieje, jak może pomóc. W odpowiedzi słyszał krzyki, groźby: „Wyjadę do rodziców, zabiorę dziecko i więcej go nie zobaczysz”.
Potem zaczęło się piekło. Ola zabroniła mu wyjazdów służbowych. „Ja nie jestem niańką, to twoje dziecko – zajmij się nim”. Marek zrezygnował z posady dyrektora, przeszedł na pracę zdalną, dorabiał przy elastycznym grafiku. Zarobki spadły o połowę. Ola zaczęła mu wypominać, iż teraz jest „nikim” i „wisi na jej gorsie”. A on przecież robił to wszystko dla niej, dla rodziny.
Miesiąc temu zachorował. Grypa. Temperatura pod czterdziestkę. Poprosiłam, żeby przywiózł wnuka do mnie, żeby się nie zaraził. Ola odmówiła. Przyjechałam mimo wszystko. Weszłam – i omal nie padłam na widok. Marek z mokrym czołem, zaczerwienionymi oczami mył podłogi i naczynia. A ona leżała na kanapie z telefonem i rzuciła: „No co, ma się wylegiwać? Ja też miałam temperaturę i chodziłam”.
Usiadłam w kuchni i po prostu zapłakałam. Mój syn – mężczyzna o złotym sercu, rozumny, dobry – stał się cieniem. Ona go łamie, wyciska, niszczy. A on wszystko znosi, wszystko wybacza. Nie wiem, co robić. Mówić do niego – nie słucha. Mówić do niej – bez sensu. Jest jak lodowaty głaz. Boję się, iż pewnego dnia po prostu nie wytrzyma. I wtedy stracę go… już na zawsze.