Kasię porwano ze szpitala. Dziś miałaby 40 lat

kobietaxl.pl 2 godzin temu

Najmłodsza pociecha

Kasia Mateja urodziła się 15 czerwca w 1985 roku, w wielodzietnej rodzinie z Kiełpina na Kaszubach. Dziecko miało ośmioro rodzeństwa, ale było kochane i chciane. To były bardzo trudne czasy dla wielu Polaków, zmierzch ustroju socjalistycznego. Państwowa gospodarka chyliła się ku upadkowi, bo dawny system był niewydolny, ludzie mieli dość życia w biedzie i beznadziei. Jedną z najcenniejszych wartości, które dawały poczucie sensu życia i szczęście, była rodzina. Tak było u Matejów. Malutka Kasia była bardzo ładnym dzieckiem, jak reszta jej rodzeństwa. Miała niebieskie oczy i ciemne włosy, prawidłową budowę ciała, dobrze się rozwijała. Posiadała także znaki szczególne, wyróżniały ją dwa szare znamiona na lewym udzie oraz prawej piersi, miała również dziurkę w uchu, "jak od kolczyka".

Siedmiomiesięczne niemowlę ciężko zachorowało, na ciele pojawiła się wysypka. Z dnia na dzień robiło się coraz gorzej, gorączka rosła. 24 stycznia 1986 r. spanikowani rodzice zadzwonili na pogotowie ratunkowe. Córeczka trafiła na oddział dziecięcy do odległego szpitala w Kartuzach. Tam lekarze specjaliści stwierdzili u niej zapalenie gardła i płuc, powodem była silna alergia. Mała pacjentka musiała zostać w szpitalu, położono ją w sali numer 10, była tam jedynym dzieckiem. W tamtym okresie procedury służby zdrowia nie pozwalały, by rodzice towarzyszyli malutkim dzieciom w leczeniu szpitalnym. Rodzice chorych dzieci mogli tylko telefonicznie sprawdzać u dyżurujących lekarzy, co dzieje się z ich potomstwem. Państwo Matejowie nie dyskutowali z systemem, ufali iż zostawiają córeczkę w dobrych rękach. Do głowy im nie przyszło, iż szpital może być dla dziecka niebezpiecznym miejscem. Ustalili z lekarzem, iż ze szpitala będą mogli odebrać Kasię 28 stycznia. Do tej pory stan dziewczynki miał ulec poprawie. I faktycznie, gdy kontaktowali się ze szpitalem, stan zdrowia Kasi był coraz lepszy. Rodzina szykowała się na powrót najmłodszego dziecka. Był ranek 28 stycznia, Marian Mateja, ojciec dziecka szykował się do wyjazdu po córeczkę. Musiał zdążyć na pociąg do Kartuz. Po odbiorze dziecka ze szpitala, planował tak samo wracać do domu. Niespodziewanie na podwórze Matejów podjechał radiowóz milicji. Rodzina zrozumiała, iż stało się coś złego.


Porywacz działał nad ranem


Funkcjonariusze weszli do domu Matejów i zaczęli rozmawiać z domownikami. Tak tamtą chwilę, w której dowiedzieli się o zniknięciu Kasi, opisywał ojciec rodziny Marian Mateja: „W dziwny sposób wypytywano nas, czy wszyscy są w domu. Byliśmy najpierw zdziwieni, potem przerażeni. Nie wierzyliśmy, iż dziecko mogło zniknąć tak sobie, jak przedmiot. Przeżyliśmy szok”.

Z tego co ustaliła milicja po rozmowach z personelem szpitala, wyłonił się następujący obraz: wieczorem 27 stycznia dziecko było zbadane, nakarmione i jak zwykle poszło spać. Nad ranem kolejnego dnia, podczas obchodu szpitalnych sal, dyżurna lekarka zobaczyła, iż łóżeczko dziewczynki jest puste. Malutkiej Kasi nigdzie nie było. Lekarka wszczęła alarm. Przeszukano cały oddział. Bez skutku. Natychmiast wezwano śledczych. Ruszyły gorączkowe poszukiwania, przesłuchiwanie personelu, innych pacjentów, zabezpieczanie śladów. Jedno stało się pewne, dziecko musiało zniknąć między godziną 2 a 5 nad ranem 28 stycznia. Ale jakim cudem, samo opuściło placówkę? Kto zabrał Kasię? Ustalono, iż jakiś mężczyzna próbował włamać się do szpitala przez okno. Dowodem była wybita, nieprzezroczysta szyba właśnie na oddziale dziecięcym. Tylko, iż nic z tego nie wyszło, bo za mlecznym szkłem były solidne kraty. Sprawca był zdesperowany i ruszył na poszukiwanie innego wejścia do szpitala. Drzwi wejściowe odpadały, były zawsze zamykane po godzinie 22.00, gdy kończył się ostatni obchód. Sprawca miał szczęście, natrafił na otwarte wyjście awaryjne i tak bez przeszkód dostał się na oddział dziecięcy. Teoretycznie intruz dużo ryzykował, na oddziale było pięć osób - lekarz dyżurny oraz cztery pielęgniarki. Ale mimo to nikt z personelu nic nie usłyszał, nic podejrzanego nie dostrzegł. Śledczy przypuszczali, iż lekarka i pielęgniarki po prostu spały, a porywacz dobrze o tym wiedział. Oczywiście personel zarzekał się, iż czuwał, ale był pochłonięty żmudną pracą „papierkową”. Podczas rekonstrukcji wydarzeń milicjanci ustalili, iż porwanie mogło trwać około 40 sekund. Tyle zajęłoby porywaczowi przejście przez oddział, dotarcie do sali Kasi, wyciągnięcie dziecka z łóżeczka, wpakowanie go do torby i opuszczenie szpitala. Ponieważ na zewnątrz leżał śnieg sprawca zostawił po sobie odciśnięte, wyraźne ślady butów, były w rozmiarze 40-41. Trop uciekającego przestępcy doprowadził śledczych do pobliskiego lasu. Tu ślad się urywał.


Szukanie winnych


Śledczy stanęli przed trudną zagadką. Sprawa była bulwersująca i bardzo poważna, bo ktoś w niewiadomym celu wyniósł bez przeszkód maleńkie dziecko ze szpitala. To nie mieściło się ludziom w głowie. Jak zawsze w śledztwie, milicjanci musieli brać pod uwagę różne hipotezy. Jak zwykle w takich dochodzeniach pod lupę najpierw wzięto rodzinę. Podejrzenie padło na ojca Kasi, oczywiście ludzie gwałtownie zaczęli rzucać oskarżenia, „Po co im tyle dzieci? Pewnie ostatnie sprzedał”. Te brutalne i całkiem bezpodstawne zarzuty i plotki bardzo zabolały rodzinę. Wpłynęły na śledztwo, które w początkowej i kluczowej fazie ruszyło w złym kierunku. Rodzice Kasi byli wielokrotnie przesłuchiwani, funkcjonariusze przeszukali dokładnie ich dom i zabudowania gospodarskie. Milicjanci sprawdzili choćby szambo i domowy piec.

- Przeżywaliśmy horror, a milicja podejrzewała nas. Zamiast szukać, obstawić granice, robiono rewizje u nas. Podejrzewano nas o wszystko: porwaliśmy, zabiliśmy, sprzedaliśmy za granicę – opowiadała Gazecie Kartuskiej matka dziewczynki, Elżbieta Mateja. - Mąż w ciągu kilku dni posiwiał jak gołąbek. Dali nam spokój, gdy przeszliśmy badanie wykrywaczem kłamstw.

Po latach Franciszka Mateja, starsza siostra Kasi stwierdziła gorzko: ”Przez to milicjanci zaczęli prawdziwe poszukiwania zbyt późno”.

To podczas pierwszej doby od zaginięcia i przez kolejne decydujące godziny, dowody, które mogły pomóc ująć porywacza, przepadły. W końcu Komendant Wojewódzki powołał specjalny zespół, który miał zająć się porwaniem dziecka. Powiadomiono Strażą Graniczną, uprowadzenie nagłośniono w prasie, radiu i telewizji. Ale to było spóźnionym działaniem, porywacz miał wystarczająco dużo czasu, by wywieść Kasię za granicę. Lub gdzieś ją dobrze ukryć. Ewentualni świadkowie, mogli już zapomnieć, iż widzieli to maleńkie dziecko.

W kręgu podejrzeń znalazł się także personel oddziału szpitalnego, śledczy nie odrzucali możliwości wypadku. Podczas przewijania Kasia mogła wypaść z łóżeczka i śmiertelnie się potłuc, mogła dostać złe leki i umrzeć z zatrucia. Personel został wykluczony po badaniach wykrywaczem kłamstw.

Pojawi się kolejny trop, który też opóźnił i skomplikował i tak trudne śledztwo. Nieoczekiwanie syn jednej z salowych oddziału dziecięcego oświadczył śledczym, iż wywiózł dziewczynkę do lasu, zgwałcił ją, a ponieważ nie przeżyła, więc potem zakopał jej ciało. Milicjanci przekopali dokładnie zagajnik, rzekome miejsce zbrodni, nic nie znaleźli. Mężczyzna był chory psychicznie, to były jego urojenia. Następny trop poprowadził śledczych do pobliskiego jeziora, ślad podjął pies tropiący. Mimo nalegań rodziny, milicja nie przeprowadziła poszukiwań na dnie zbiornika. Decyzję tłumaczono brakiem odpowiednich funduszy. Potem dochodzeniowcy nie natrafili już na żaden dowód w sprawie. Śledztwo umorzono 30 czerwca 1986 r.


Byłaby taka jak my

Dzisiaj Kasia byłaby już 40 letnią kobietą. Jej rodzina przez cały czas o niej pamięta, choć jej tato zmarł nie doczekał się żadnej odpowiedzi, jaki los spotkał najmłodsze dziecko. Jej mama, chora na serce, pytana przez dziennikarzy, nie chciała już rozmawiać o tej tragedii. Kasię wspomina w mediach jej starsza siostra Franciszka: „Boję się, iż nigdy nie poznam prawdy. Mam tylko nadzieję, iż Kasia gdzieś jest, iż gdzieś ma inną rodzinę, iż jest szczęśliwa i zdrowa, być może choćby nie wie o naszym istnieniu, a jeżeli wie, to może nie chce mącić tego szczęścia. Chciałabym tylko, żeby jednak dała sygnał, iż jest z nią wszystko w porządku. Tyle i aż tyle”. – zapewnia.

Rodzina zaginionej pragnie wierzyć, iż dziewczynka została porwana na zlecenie przez zamożną rodzinę, która bardzo pragnęła mieć dziecko, ale uniemożliwiała jej to bezpłodność. Stać ich było na wynajęcie porywacza.

- Może jest za granicą, nie mówi po polsku, my jako rodzina nie wykluczyliśmy żadnej z wersji wydarzeń, wszystko jest możliwe – mówiła w wywiadzie dla gazety "Fakt" Franciszka. – Cały czas jej szukam, co jakiś czas zgłaszają się do mnie dziewczyny, które podejrzewają, iż mogą być Kasią. Teraz już pytam je o grupę krwi, Kasia najprawdopodobniej ma grupę B Rh minus. Do tego musi być do nas bardzo podobna, my wszystkie jesteśmy do siebie podobne.

Rodzinie zostało jedynie wspomnienie i czarno-białe zdjęcie, na którym widać śliczną dziewczynkę spokojnie leżącą w swoim łóżeczku.


Źródła:


https://www.youtube.com/embed/D63gzIiBF-0

https://www.facebook.com/zaginieniprzedlaty/videos/b%C3%B3l-jaki-towarzyszy-najbli%C5%BCszym-zaginionych-i-nieodnalezionych-dzieci-jest-ogrom/738126846394428/?locale=pl_PL

https://kartuzy.info/artykul/czy-jeszcze-uda-sie-n1105497

https://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/trojmiasto/zaginiecie-porwanie-dziecka-ze-szpitala-w-kartuzach-kasi-nie-ma-37-lat/6k24be1

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,31190286,siedmiomiesieczna-kasia-zniknela-ze-szpitala-porywacz-pozostawil.html

https://www.pressreader.com/poland/angora/20120219/281943129797525?srsltid=AfmBOoqx_-h4NdrZ3Ggv_2_LSS2jJl_gXn3XJELagpM9BO8eiydp6ljn


Idź do oryginalnego materiału