Żaden dzień bez teściowej: jak obca kobieta zamieniła moje życie w piekło
Gdy razem z Kacprem wzięliśmy ślub, pierwszą – i jak mi się wtedy wydawało, rozsądną – decyzją było zamieszkanie z dala od rodziców. On pracował jako inżynier w dobrej prywatnej firmie, a ja włożyłam swoją część ze sprzedaży babcinego mieszkania w kredyt hipoteczny. Zaczęliśmy budować nasze gniazdo, marząc o spokoju, przytulności i własnej rodzinie. Ale któż mógł przypuszczać, iż w tych ścianach razem z nami zamieszka również jego matka…
Fizycznie z nami nie żyła. Ale było to uczucie, jakby była w każdej kuchennej szafce, w każdej wtyczce, w każdej łyżce. Żadna decyzja, żaden zakup, żadne wydarzenie nie obywało się bez jej aktywnego udziału – czy to przy wyborze czajnika, zasłon, czy choćby zwykłego dywanika do łazienki.
Wystarczyło wspomnieć, iż trzeba wymienić firanki – a teściowa już stała na progu z teczkami, katalogami i kompletnym zestawem rad. Na święta układała scenariusze, jakbyśmy brali udział w konkursie zespołów artystycznych. Pewnego razu umówiliśmy się z przyjaciółmi na Sylwestra w domku za miastem. Wszystko było opłacone, zakupy zrobione, transport zamówiony. Ale ona urządziła taką scenę, iż choćby Stanisławski biłby brawo na stojąco. Łzy, wyrzuty, lamenty: „W taki wieczór – i porzucić matkę!”. W rezultacie zostaliśmy w domu, straciliśmy pieniądze, a ona cały wieczór krytykowała artystów w telewizji, siedząc w fotelu z miną prawdziwej cesarzowej.
Gdy w końcu zaszłam w ciążę, razem z Kacprem postanowiliśmy przerobić pokój gościnny na dziecięcy. I tylko o tym wspomnieliśmy w rozmowie… Następnego ranka stała już w drzwiach z dwoma robotnikami i zwojami tapet pod pachą. Nie zdążyłam choćby słowa powiedzieć – rozpoczął się remont. Według jej planu. W jej kolorach. Zgodnie z jej wizją. A ja stałam z boku we własnym domu i czułam się jak intruz.
Sto razy mówiłam mężowi, iż to dla mnie trudne. Że nie czuję się tu panią domu. Że chcę sama wybierać – od tapet po gąbkę do naczyń. Ale w odpowiedzi słyszałam zawsze to samo: „Mama tylko chce pomóc. Ma dobry gust. Robi to z miłości”. A moja miłość? Moje pragnienia? Mój gust? Czy to wszystko nie ma znaczenia tylko dlatego, iż nie urodziłam „takiego wspaniałego syna”?
I wtedy nadszedł punkt kulminacyjny. Przyjechała i uroczyście oznajmiła: „My z Kacprem jedziemy na wakacje. Do Turcji. Muszę odpocząć, bo wszystko ciągnę na sobie”. Stałam z siódmomiesięcznym brzuchem i nie miałam słów. Ani jednego. Mąż tylko bąknął, iż nie może jej samej puścić. A ja powiedziałam wprost: jeżeli pojedzie z nią, może od razu zapomnieć, iż ma żonę.
Rezultat? Wpadła do domu z krzykiem, iż jej zazdroszczę. Że ona urodziła i wychowała mi męża, a ja jestem niewdzięczna. Że nie mogę jechać, bo „sama sobie brzuch wyhodowałam”, a teraz przeszkadzam jej choć trochę odpocząć od „tego niewdzięcznego życia”. I w ogóle, ona wszystko dla nas robi, a my…
Już nie wiem, co jest słuszne, a co nie. Jestem zmęczona życiem we trójkę, gdy w małżeństwie jest nas dwoje. Nie chcę walczyć, ale też nie da się z tym pogodzić. Czuję, jak tracę siebie – jako kobietę, jako żonę, jako przyszłą matkę. Boję się, iż gdy pojawi się dziecko, ona nie tylko będzie wybierała pieluchy, ale i imię, szkołę, a choćby z kim ma się przyjaźnić.
Dziewczyny, może podpowiecie, jak przetrwać obok takiej „złotej” teściowej? Czy to już beznadziejne i powinnam się po prostu pogodzić z tym, iż teraz zawsze będzie przy mnie – jak cień, jak tło, jak głos z offu, który zawsze będzie głośniejszy od mojego?
Piszcie. Nie wiem już, jak walczyć z tym szaleństwem.