Kiedy autobus stanął, życie ruszyło z miejsca

twojacena.pl 3 dni temu

Gdy autobus się zepsuł, a życie nagle zaczęło działać

Hanna Nowak wracała z działki z wnukami. Sierpniowe słońce prażyło niemiłosiernie, dzieci marudziły, a autobus, nie wytrzymując upału, nagle stanął na środku drogi. W środku zrobił się harmider – ludzie narzekali, wachlowali się gazetami i złorzeczyli kierowcy. A Hanna patrzyła na dwa zmęczone maluchy i wiedziała: czekanie na następny autobus to męka. Trzeba dzwonić do syna, żeby ich zabrał. Kobieta już wyjęła telefon, gdy nagle zatrzymał się samochód. Szyba po stronie kierowcy powoli opadła. Hanna zajrzała do środka – i zamarła.

Ale ta historia zaczęła się długo przed tym upalnym dniem…

Hanna nie wyszła za mąż z miłości, ani choćby dla pieniędzy – tylko z konieczności. W wieku dwudziestu pięciu lat w jej rodzinnej wiosce uznano to już za „przebywanie na półce”. Wtedy pojawił się Jan – wiejski złota rączka, utalentowany, ale z upodobaniem do kieliszka. Rodzice namawiali, przyjaciółki dawno miały dzieci… I uległa.

Na początku jeszcze jakoś się układali. Ona próbowała pokochać męża, on – niezbyt się starał, by być kochanym. Małżeństwo gwałtownie stało się sąsiedztwem w jednym domu. Potem urodził się syn Rafał, a dwa lata później – córka Zosia. Gdy pojawiły się dzieci, Jan dał się ponieść złym nawykom. Najpierw pracował we wiosce – ludzie płacili mu w naturze lub złotówkami. Ale gdy przeprowadzili się do miasta do odziedziczonego mieszkania – wszystko się posypało.

Jan nie potrafił utrzymać pracy: raz fabryka, raz targowisko, raz warsztat – nigdzie na długo. Hanna musiała zatrudnić się jako opiekunka w przedszkolu, tylko żeby zapewnić dzieciom miejsce. Pieniędzy brakowało dramatycznie. Dziewięćdziesiąte, bieda, beznadzieja… Chatę na wsi dawno sprzedali. A mąż nie omieszkał przypomnieć: mieszanie jest jego, więc jeżeli coś – niech szuka, gdzie się podziać.

Ale nie miała dokąd pójść. Hanna trwała – dla dzieci. Nie było w niej miłości do męża, tylko gorycz i rozczarowanie. Z czasem jednak coś się zmieniło. Znalazła pracę w kadrach, zaczęła zarabiać. Jan kręcił się po warsztatach samochodowych. Na jedzenie starczało, ale szczęścia nie przybywało.

Gdy Rafał poszedł do technikum, a Zosia miała ledwie czternaście lat, Jana zabrakło. Zawał. Hanna oczywiście popłakała – ale bez dramatu. Dla niej pozostał obcym człowiekiem. Pogrzebała męża i została sama z dziećmi. Miała wtedy tylko czterdzieści pięć lat, ale czuła się staruszką. Bez miłości, bez marzeń, bez nadziei.

Cała oddała się dzieciom. Nie wtrącała się w ich życie, nie zadawała nietaktownych pytań. Sama wiedziała, jak to – żyć z kimś, kogo się nie kocha. choćby wnuków nie prosiła – rozumiała, iż wszystko przyjdzie w swoim czasie. Ale gdy i Rafał, i Zosia znaleźli partnerów, zagrali wesela, a potem podarowali jej wnuki – serce napełniła prawdziwa radość.

Dzieci dbały o matkę, a ona często opiekowała się maluchami. Ze wspólnych środków kupili jej działkę. Każde lato spędzała tam z wnukami, w ciszy i spokoju.

Życie weszło w ustalone koleiny. Bez namiętności, bez wzruszeń. Hanna pogodziła się z myślą, iż swoje kobiece szczęście przepuściła dawno temu. Często próbowała przypomnieć sobie coś dobrego z małżeństwa – i nie mogła. W końcu wyszła za mąż bez miłości…

A potem przyszedł ten dzień. Wracali z działki. Autobus się zepsuł. Słońce paliło, dzieci marudziły. Hanna wyjęła telefon, by zadzwonić do syna. I wtedy zatrzymał się samochód.

Za kierownicą siedział mężczyzna w jej wieku. Otworzył okno, spojrzał na autobus i spytał:

– Awaria?

– Niestety tak… Straszny upał.

– Z dziećmi?

– Tak. Już miałam dzwonić po odbiór.

– Do miasta?

– Tak…

– Podwiozę. Niech się pani nie sprzeciwia. Nie można stać w taki skwar.

Hanna chciała odmówić, ale w końcu skinęła głową – i dobrze zrobiła. Mężczyzna przedstawił się jako Marek. Też wracał z działki, ale miał samochód. W drodze zagadali. Był wdowcem, też miał wnuki, pracował jako inżynier, radził sobie sam w domu.

Hanna poczuła coś, czego nigdy nie znała. Ekscytację. Zażenowanie. A może to były te motyle w brzuchu, o których czytała w książkach, ale nie wierzyła, iż istnieją.

Gdy dojechali, Marek, widząc jej torby, pomógł je zanieść pod drzwi. Hanna zaprosiła go na herbatę. Dzieci bawiły się w pokoju, a dorośli siedzieli w kuchni i rozmawiali. O życiu, przeszłości, dzieciach. Czas minął niepostrzeżenie. Dopiero gdy syn przyjechał po wnuki, Hanna zorientowała się, jak gwałtownie zleciał wieczór. Marek pożegnał się, zawstydzony wyszedł. I… nie wymienili się numerami.

Zrozumiała to, gdy została sama. Serce ścisnęło się z niespodziewanym żalem. Było jej choćby wstyd – jak to, w jej wieku… A może tylko z grzeczności z nią pogadał? I więcej się nie pokaże?

Minęło kilka dni. Hanna zaczęła już przekonywać samą siebie, by zapomnieć. Przecież to tylko przypadek. Ale pewnego wieczoru, gdy nalewała sobie herbatę i sięgała po pilota, rozległ się dzwonek do drzwi.

Na progu stał Marek. Z bukietem mieczyków i pudełkiem tortu.

– Przepraszam, iż bez zapowiedzi… Ale nie wziąłem pani numeru. A nie mogłem zapomnieć.

Hanna patrzyła na niego i uśmiechała się przez łzy.

– Tak się cieszę, iż pan przyszedł.

I choć miała już prawie sześćdziesiąt lat. Choć włosy były siwe, a kolana bolały wieczorami. Po raz pierwszy w życiu poczuła się prawdziwą kobietą – kochaną, potrzebną, ważną.

Tak to bywa. Gdy autobus się psuje, a serce nagle zaczyna działać. Gdy życie, po bólu i rozczarowaniach, niespodziewanie daje szansę – na miłość. Prawdziwą, dojrzałą, cichą jak letni wieczór.

A jeżeli myślicie, iż wszystko już za wami – poczekajcie. Najważniejsze może być dopiero przed wami.

Idź do oryginalnego materiału