— Jestem pewna, iż wszystkiemu winne są te mieszkania! — mówiła 55-letnia Marina swojej sąsiadce, pani Wirze. — Gdyby ich nie było, może i my byśmy żyli spokojniej, bez tych wiecznych pretensji i cichych żalów.
Wira wprowadziła się do naszego bloku kilka lat temu. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy. Obie samotne, obie z dorosłymi dziećmi, które żyją własnym życiem. Więc wieczorami piłyśmy herbatę, rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym.
— Tobie dobrze, Wira, twoje dzieci mają wszystko poukładane. Spotykacie się razem na święta, wnuki do ciebie przyjeżdżają. U mnie każdy ciągnie w swoją stronę — westchnęła Marina.
Kiedyś miała rodzinę jak z obrazka. Młoda pielęgniarka poznała swojego męża, Aleksandra, robotnika z fabryki. Był starszy o prawie dziesięć lat, ale zakochali się po uszy. Wzięli ślub i zamieszkali z matką Mariny w ciasnej kawalerce. Teściowa była kobietą mądrą – ustąpiła im pokój, a sama spała w kuchni na rozkładanym łóżku. Tam też urodził się ich pierwszy syn. Żyli biednie, ale w zgodzie.
Po trzech latach urodził się drugi chłopiec. Wtedy w końcu dostali wymarzone dwupokojowe mieszkanie. Jasne, przestronne, pachnące nowością. Duży pokój oddali chłopcom — „dzieci potrzebują przestrzeni”, mówili. Dla siebie niczego nie żałowali, ale wszystko było dla synów.
Gdy Aleksander zmarł nagle, starszy właśnie skończył szkołę, a młodszy był jeszcze w podstawówce. Marina została sama z dwójką dzieci. Pracowała ponad siły, by chłopcy mogli się uczyć i mieć lepsze życie.
Starszy, Włodek, ożenił się, gdy młodszy poszedł do wojska. Przyprowadził żonę do matki, a iż niedługo spodziewali się dziecka, zamieszkali w pokoju młodszego brata. Marina wiedziała, iż to sytuacja tymczasowa — młodszy wróci i nie będzie gdzie go położyć. Wtedy właśnie jej matka zaproponowała:
— Niech młodzi przeprowadzą się do mnie. Mam małe mieszkanie, ale własne. Będzie im lepiej, a my z tobą jakoś się pomieścimy.
Tak zrobili. Babcia wprowadziła się do Mariny, młodzi dostali jej kawalerkę. Wszyscy byli zadowoleni. Ale po kilku latach wszystko znów się skomplikowało. Babci zabrakło, a Włodek z rodziną zaczęli sugerować, iż „teraz wypadałoby” zamienić się mieszkaniami — oni mają już dwójkę dzieci, a matka przecież mieszka „z dorosłym synem w dwupokojowym”.
Zanim Marina zdążyła coś odpowiedzieć, młodszy, Andrzej, przyprowadził narzeczoną. I tu zaczęły się nowe problemy. Dziewczyna była uparta i zazdrosna o wszystko. Od początku między nimi a Mariną zaiskrzyło.
Andrzej zaczął mieć żal: iż brat dostał mieszkanie, a on tylko pokój i „matkę w komplecie”. Obaj się poróżnili. Włodek przestał dzwonić, Andrzej chodzi po domu z miną, jakby matka była jego wrogiem.
— choćby gdybym się wyprowadziła, oni i tak by się o wszystko pokłócili — żaliła się Marina. — Czuję, iż tylko czekają, aż umrę, żeby mieszkanie przejąć. Młodsza synowa patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „Zajmujesz nasze miejsce.” We własnym domu czuję się obca.
Wira pokiwała głową.
— Trudna sytuacja, nie zazdroszczę ci. U mnie tylko dlatego spokój, iż mój świętej pamięci mąż wszystko przewidział.
— Naprawdę? — zdziwiła się Marina. — Jak to zrobił?
— Mieliśmy duże, trzypokojowe mieszkanie w centrum. Mąż zawsze powtarzał: „Jak dzieci się ożenią, sprzedaj to mieszkanie, kup sobie małe, a resztę pieniędzy podziel po równo między nich.” Nie chciałam, bo kochałam ten dom. Ale zrobiłam, jak kazał. Córka dostała część na budowę domku letniskowego, starszy syn kupił mieszkanie, a najmłodszy długo mieszkał ze mną, aż w końcu też się ożenił. I nikt nie ma żalu. Ja mam swój kąt, oni swoje życie. I wiesz co? przez cały czas do mnie przychodzą z radością, a nie z pretensjami.
Marina milczała dłuższą chwilę.
— Może i ja powinnam była coś sprzedać, wszystko ułożyć inaczej… Ale co teraz? Gdzie mam iść? — westchnęła cicho. — Zostało mi tylko próbować ich pogodzić. Ale jak pogodzić tych, którym zawsze mało?