Kostek siedział na wózku inwalidzkim i obserwował przez zakurzone szyby ulicę

newskey24.com 12 godzin temu

30 listopada 2025

Siedzę w wózku inwalidzkim przy oknie szpitalnego pokoju i patrzę przez zaplamione szyby na zimowy dziedziniec. Niestety okno wychodzi nie na ogródek z ławeczkami i kwiatowcami, a na wewnętrzne podwórze szpitala, gdzie kiedyś był przytulny ogródek, a teraz prawie nie widać ludzi. Zima, więc pacjenci rzadko wychodzą na spacer. Jestem sam. Tydzień temu mój sąsiad, Jurek Tymosz, został wypisany do domu i od tego czasu wypełniło mnie przytłaczające przygnębienie. Jurek był wesołym, rozmownym chłopakiem, który miał w zanadrzu setkę historii, opowiadanych z taką pewnością, jakby grał na scenie. Studiował aktorstwo i był na trzecim roku teatru. Brak jego towarzystwa był nie do zniesienia. Co dzień przychodziła jego mama, przynosząc domowe wypieki, owoce i słodycze, które Jurek hojnie dzielił ze mną. Bez niego w pokoju zniknęła domowa atmosfera i poczułem się bardziej samotny niż kiedykolwiek.

Moje smutne myśli przerwała wchodząca pielęgniarka. Spojrzałem na nią i znowu przygniótł mnie smutek: zamiast sympatycznej, młodej Danusi, przysiadła się nieustannie zmrużona i wiecznie niezadowolona Ludmiła Arkadiuszowa. Przez dwa miesiące w szpitalu nie widziałem, by uśmiechała się choćby raz. Jej głos był tak szorstki i ostry, jakby pasował do miny.

No co, Kostek? Ruszaj się na łóżko! ryknęła Ludmiła, trzymając gotowy strzykawkę.

Westchnąłem, odwróciłem wózek i podążyłem do łóżka. Pani Ludmiła zręcznie pomogła mi położyć się na plecach, po czym przewróciła mnie na brzuch.

Zdejmij spodnie rozkazała. Zrobiłem, nie czując nic. Zastrzyki podawała z wprawą, za co w myślach ją dziękowałem.

Ciekawe, ile ma lat? myślałem, obserwując, jak bada żyłę na mojej chudej ręce. Pewnie już na emeryturę. Ma małą pensję, więc musi pracować, dlatego jest taka ostra.

W końcu wprowadziła cienką igłę w bladoniebieską żyłę, wywołując tylko lekki grimasy.

To wszystko, Kostek, skończyliśmy. Czy lekarz dziś był? zapytała nagle, podnosząc się do wyjścia.

Nie jeszcze odparłem, kiwając głową. Może później przyjdzie…

Czekaj. I nie siadaj przy oknie, bo cię przewieje, a będziesz już jak węgorzyca dodała i wyszła.

Chciałem się obrazić, ale nie mogłem: pod jej szorstkimi słowami czaiła się troska. Była jedyną osobą, która choć trochę dbała o mnie.

Jestem sierotą. Gdy miałem cztery lata, w naszym wiejskim domku wybuchł pożar. Zostałem jedynym, który przeżył. Moja matka, ratując mnie, wyrzuciła mnie przez okno na stertę śniegu tuż przed zawaleniem się dachu, który pochłonął całą rodzinę. Dzięki temu trafiłem do domu dziecka. Miałem krewnych, ale nikt nie chciał mnie przyjąć. Od matki odziedziczyłem miękki, łagodny charakter, marzycielstwo i zielone oczy; od ojca wysoki wzrost, dumny krok i talent do matematyki. Pamiętam jedynie fragmenty przeszłości: matkę na wsi, jak machała kolorową flagą, ojca, na którego barkach czułem letni wiatr. Pamiętam też dużego rudego kota, którego nazywaliśmy nie Mrużkiem, a nie Barśkiem Wszelkie wspomnienia spłonęły w pożarze, nie pozostał żaden album.

Kiedy skończyłem osiemnaście, państwo przydzieliło mi jasny pokój w akademiku na czwartym piętrze. Lubiłem mieszkać sam, choć czasem przytłaczała mnie tęsknota. Z czasem przyzwyczaiłem się do samotności i zacząłem dostrzegać jej plusy, ale wspomnienia z domu dziecka wciąż wracały: patrząc na rodziny w parkach, w sklepach, na ulicach Warszawy, ogarniały mnie gorzkie myśli.

Po szkole chciałem pójść na uniwersytet, ale nie uzyskałem wystarczającej liczby punktów, więc trafiłem na technikum. Tam znalazłem coś dla siebie, ale nie dogadałem się z kolegami z grupy byłem cichy, zamknięty w sobie i nie interesowałem ich. Rozmowy ograniczały się do nauki. Z dziewczynami sytuacja była podobna; moja nieśmiałość nie przyciągała ich. Miałem zaledwie szesnaście lat, choć miałem osiemnaście i pół. Stałem się białą wroną w grupie, ale nie przeszkadzało mi to.

Dwa miesiące temu, spiesząc się na zajęcia, poślizgnąłem się na oblodzonym przejściu pod ziemią i połamaliśmy obie nogi. Złamania były skomplikowane, ale w ostatnich tygodniach wyleczyły się trochę lepiej. Miałem nadzieję na wypis, ale martwiłem się, iż w domu nie ma windy ani podjazdów dla wózka. Wyglądało na to, iż będę siedział w kołdrze jeszcze długo.

Po obiedzie do pokoju wszedł lekarz ortopeda, Roman Abramowicz. Obejrzał moje nogi i zdjęcia rentgenowskie, po czym powiedział:

Panie Konstantynie, mam dobrą wiadomość: złamania zaczynają się zrastać. Za dwa tygodnie będzie pan na kulach. Nie ma sensu leżeć dalej, będziemy leczyć pana ambulatoryjnie. Za godzinę dostanie pan wypis. Ktoś pana przyjmie?

Skinąłem głową.

Świetnie. Zaraz wezwę Ludmiłę, pomoże panie spakować rzeczy. Trzymajcie się zdrowia, panie Konstantynie, i nie wpadajcie tu już znowu.

Pogrążyłem się w myślach, gdy w drzwiach pojawiła się Ludmiła Arkadiuszowa.

Po co tak siedzisz, Kostek? Już wypisują, podała mi plecak pod łóżkiem. Pakuj się, zaraz Pani Piwowarska przyjdzie po pościel.

Spakowałem rzeczy i poczułem jej czujny wzrok.

Dlaczego lekarzowi nie powiedziałeś prawdy? zapytała, przechylając głowę.

O co chodzi? odpowiedziałem zaskoczony.

Nie udawaj, iż jesteś prosty, Kostek. Wiem, iż nikt nie przyjedzie po ciebie. Jak zamierzasz się dostać?

Jakoś, mruknąłem.

Przynajmniej pół miesiąca nie będziesz chodził. Co zamierzasz robić?

Dam radę, nie jestem dzieckiem.

Ludmiła usiadła obok i spojrzała mi w twarz.

Kostek, to nie moje sprawy, ale przy takich urazach potrzebujesz pomocy. Sam tego nie zrobisz. Nie bierz się za dupę, mówię serio powiedziała łagodnie.

Dam radę sam.

Nie dasz. Pracuję w medycynie od lat. Nie kłóć się ze mną jak dziecko.

Co mam z tym zrobić?

Żyć u mnie. Mieszkam na przedmieściach, mam dwa stopnie do drzwi i wolny pokój. Kiedy wstaniesz na nogi, wrócisz do domu. Mój mąż nie żyje, dzieci nie miałam

Patrzyłem na nią, nie mogąc uwierzyć. Mieszkać u obcej? Nie wierzyłem już w nic poza sobą.

Dlaczego tak cicho? zapytała, marszcząc brwi.

To trochę niewygodne mruknąłem.

Przestań się wygłupiać, Kostek. Nie jest wygodnie siedzieć w wózku w domu bez windy i podjazdów odparła w swym typowym, szorstkim tonie. Więc jedziesz do mnie?

Zastanawiałem się. Z jednej strony mieszkać u nieznajomej wydawało się niewygodne, z drugiej wiedziałem, iż nie będę jeszcze chodził, a Ludmiła rzeczywiście nie była zupełnie obca. Zauważyłem, iż przez te miesiące dbała o mnie: Kostek, zjedz te klopsiki, dziś obiad, Zamknij okno, nie było jeszcze zimna?, gwałtownie jedz twaróg, jest pełen wapnia. Była jedyną osobą, która naprawdę chciała mi pomóc.

Zgoda, w końcu powiedziałem, tylko nie mam pieniędzy Stypendium nie przychodzi szybko.

Ludmiła spojrzała na mnie z niechęcią.

Kostek, myślisz, iż zaproszę cię za pieniądze? Litość mam, to wszystko.

Myślałem przerwałem się, przepraszając, iż nie chciałem jej urazić.

Nie obrażam się. Idźmy do izby, tam się położysz rozkazała, po czym wstała i odprowadziła mnie do małego, przytulnego domku z wąskimi oknami w pięknie rzeźbionych framugach. W środku były dwie małe, ciepłe pokoje; w jeden wstąpiłem ja. Na początku byłem bardzo nieśmiały, prawie nie wychodziłem z pokoju i starałem się nie obciążać gospodarza. Ludmiła zobaczyła to i powiedziała prosto:

Przestań się wstydzić, mów, czego potrzebujesz, herbaty nie brakuje.

Poczułem się tu naprawdę dobrze: za oknem leżały białe puszki śniegu, w kominku trzaskało drewno, a zapach domowego jedzenia przywoływał wspomnienia mojego własnego domu i dawnego szczęśliwego dzieciństwa.

Dni mijały. Kołdrę wózka zastąpiły kulki, a w końcu wróciłem do miasta. Po wizycie w przychodni szedłem przy Ludmiły, kłapocząc na kulach i rozmawiając o nadchodzących egzaminach.

Musisz zdać egzaminy, zaliczenia. Traciłeś tyle czasu, to koszmar. rzekła.

Weź to, dodała, zachęcając, technikum nie zniknie. Będziesz teraz biegł, a lekarz kazał zmniejszyć obciążenie nóg!

Zbliżyliśmy się do siebie, a ja coraz częściej myślałem, iż nie chcę opuszczać tego przytulnego domu i tej niezwykle dobrej kobiety, która stała się dla sieroty jak druga matka. Nie miałem odwagi przyznać się do tego ani jej, ani sobie.

Następnego dnia pakowałem rzeczy. Szukając ładowarki do telefonu, zauważyłem Ludmiłę przy drzwiach, płaczącą. Poszedłem do niej i mocno przytuliłem.

Może zostaniesz, Kostek? wyszeptała ze łzami, bo jakże bez ciebie

Zostałem. Lata później Ludmiła zasiadła po mojej stronie przy stole weselnym jako matka pana młodego. A rok po tym, w szpitalu położniczym, przyjęła w ramionach moją córkę, którą nazwaliśmy po niej Ludmiłą.

Ta historia nauczyła mnie, iż choćby w najgłębszej samotności warto otworzyć się na pomoc innych; prawdziwa troska przychodzi nie w wielkich gestach, ale w codziennych, cichych aktach dobroci.

Idź do oryginalnego materiału