Kostek siedział na wózku inwalidzkim i przez zakurzone szyby obserwował ulicę.

twojacena.pl 17 godzin temu

15 listopada 2023
Siedzę w wózku inwalidzkim przy oknie szpitalnego oddziału w Warszawie i patrzę przez zakurzone szyby na dziedziniec. Niestety nasz podwórkowy ogródek, choć pełen ławek i doniczek, jest prawie pusty zima przygniata ludzi do domów, a pacjenci rzadko wychodzą na spacery. Jestem sam. Tydzień temu mój sąsiad z łóżka, Jurek Tymoch, został wypisany i od tego czasu czuję się przytłoczony samotnością. Jurek był duszą towarzystwa, pełen opowieści, a do tego studiował aktorstwo na trzecim roku Akademii Teatralnej. Codziennie odwiedzała go matka, przynosząc domowe ciasta, jabłka i słodycze, którymi hojnie dzielił się ze mną. Bez niego poczułem się jakby z pokoju zniknęła domowa przytulność, a ja stałem się zupełnie niepotrzebny.

Do moich myśli wdarła się pielęgniarka. Zamiast uroczej dziewczyny imieniem Marta, stanęła przede mną zawsze zrzędliwa i wiecznie niezadowolona Ludmiła Arkadiuszowa. Przez dwa miesiące nie widziałem jej uśmiechu, a głos brzmiał tak szorstko, jakby odzwierciedlał jej ponury wyraz twarzy.

No co, Konstantynie? Na łóżko! ryknęła, trzymając wstrzyknięcie pełne leku.

Westchnąłem, odwróciłem wózek i ruszyłem na łóżko. Ludmiła zręcznie pomogła mi położyć się, po czym natychmiast przycisnęła mnie na brzuch.

Zdejmij spodnie, rozkazała. Zrobiłem, jak kazała, i nic nie poczułem. Iniekcję wykonała z wprawą, za co w duchu jej podziękowałem.

Zastanawiałem się, ile ma lat. Może już na emeryturę? Ma mały rent, więc musi pracować, dlatego jest tak szorstka pomyślałem. W końcu wprowadziła cienką igłę w bladą żyłę i lekko zmarszczyła brwi.

To wszystko, Konstantynie. Doktor przychodził dziś? nagle zapytała, zbierając się do wyjścia.

Nie jeszcze, może później odparłem, potrząsając głową.

Nie siedź przy oknie, bo cię przewieje, a potem będziesz martwy jak węgiel dodała i odeszła.

Mimo jej szorstkości w słowach wyczułem troskę. Moje serce przyspieszyło, bo nie miałem już nikogo.

Jestem sierotą. Gdy miałem cztery lata, pożar zniszczył nasz dom we wsi pod Krakowem, a jedynym, który przeżył, byłem ja. Matka wyrzuciła mnie przez okno na śnieżny dwór tuż przed zawaleniem dachu, ratując życie. Wszyscy zginęli, a ja trafiłem do domu dziecka. Mimo iż miałem krewnych, nikt nie podjął się mnie przyjąć. Od matki odziedziczyłem łagodny, marzycielski charakter i zielone oczy, od ojca wysoki wzrost, szeroką postawę i zamiłowanie do liczb. Rzadko przywołuję ich twarze; wyłaniają się niczym krótkie klatki filmowe: matka na wiejskim festynie macha wstążką, ojciec nosi mnie na ramionach, a w tle pojawia się rudy kot o imieniu Azor. W pożarze spłonął także album rodzinny i żadne zdjęcia nie pozostały.

Gdy skończyłem osiemnaście lat, państwo przydzieliło mi pokój w akademiku przy ulicy Grójeckiej, na czwartym piętrze. Lubiłem żyć sam, choć czasem przytłaczała mnie tęsknota. Z czasem przyzwyczaiłem się do samotności i dostrzegłem w niej zalety, ale wspomnienia z domu dziecka wciąż powracały, zwłaszcza gdy widziałem dzieci z rodzicami na placach zabaw czy w marketach.

Po szkole chciałem dostać się na uniwersytet, ale brak punktów zmusił mnie do technikum. Tam znalazłem kierunek, który mi odpowiadał, ale nie dogadałem się z kolegami z klasy byłem cichy i zamknięty, a oni nie mieli po co rozmawiać ze mną. Z dziewczynami było podobnie; moja nieśmiałość nie podobała się nikomu. W wieku osiemnastu i pół wyglądałem młodziej niż rzeczywiście, więc stałem się białą krówką w grupie, co jednak nie przeszkadzało mi.

Dwa miesiące temu, spóźniając się na zajęcia, poślizgnąłem się na oblodzonym przejściu podziemnym i złamałem obie nogi. Złamania goiły się ciężko, ale w ostatnich tygodniach było lepiej. Miałem nadzieję na wypis, ale w domu nie było windy ani podjazdów dla wózka, więc obawiałem się długiego siedzenia w kolejce.

Po obiedzie do mojego pokoju wszedł lekarz ortopeda, dr Roman Abramowicz. Po obejrzeniu zdjęć rentgenowskich powiedział:

Konstantynie, mam dobrą wiadomość: kości zasklepiają się prawidłowo. Za dwa tygodnie będziesz na kulach, a potem już nie musisz leżeć w szpitalu. Wychodzisz na ambulatoryjny leczenie, wypis przyjdzie za chwilę. Kto cię przyjmie?

Kiwnąłem głową.

Świetnie. Zawołam Ludmiłę, żeby pomogła spakować rzeczy. Trzymaj się, Konstantynie, i staraj się nie wracać tu ponownie.

Dr uśmiechnął się, zamknął drzwi i odszedł.

Wtedy wszedł Ludmiła Arkadiuszowa.

Co tam siedzisz, Konstantynie? Wypisują cię podsunęła plecak pod łóżko. Pakuj się, bo Pani Petryna zaraz przyjdzie zmienić pościel.

Zebrałem kilka rzeczy, a pielęgniarka przyjrzała się mi uważnie.

Dlaczego lekarzowi kłamiesz? zapytała, przechylając głowę.

O co chodzi? odparłem zaskoczony.

Nie udawaj, iż jesteś głupi, Konstantynie. Wiem, iż nikt nie przyjedzie po ciebie. Jak zamierzasz się dostać gdzieś?

Sam znajdę sposób wymamrotałem.

Co najmniej pół miesiąca nie będziesz chodził. Jak zamierzasz żyć?

Dam radę, nie jestem dzieckiem.

Ludmiła usiadła przy mnie i spojrzała w twarz.

Konstantynie, to może nie moja sprawa, ale z taką kontuzją potrzebujesz pomocy. Sam nie dasz rady. Nie kłóć się, mówię prawdę powiedziała łagodnie.

Sam sobie poradzę.

Nie poradzisz. Pracuję w medycynie od lat. Przestań się kłócić jak mały chłopiec.

Co ma to ze mną wspólnego?

Że możesz zamieszkać ze mną. Mieszkam za miastem, w domu z dwoma stopniami przy werandzie, mam wolny pokój. Jak wrócisz na nogi, wrócisz do domu. Wpadłam w tęsknotę po mężu, a dzieci nie przyszły mi w żył.

Zastanawiałem się, czy wstąpić pod jej dach. Byłem przyzwyczajony, iż nikt nie przychodzi mi z pomocą, ale jej słowa brzmiały jak echo troski, którą okazywała mi codziennie: Kawerny, zjedz swój twaróg, weź kalcyt.

Zgadzam się, w końcu odparłem. Tylko nie mam pieniędzy, stypendium dopiero przyjdzie.

Ludmiła spytała:

Myślisz, iż przyjmuję cię za gotówkę? dodała z lekkim oburzeniem.

Nie chciałem cię urazić przeprosiłem.

Nie jestem wredna. Idźmy do oddziału, tam się położysz, dopóki nie skończy się moja zmiana rozkazała.

Mój nowy dom był małym, przytulnym domkiem z wąskimi okiennicami w pięknie rzeźbionych ramach. W środku były dwie małe, ciepłe izby, a ja zamieszkałem jedną z nich. Na początku byłem nieśmiały, wychodziłem rzadko i starałem się nie obciążać gospodynią. Wtedy Ludmiła powiedziała prosto:

Przestań się wstydzić, mów, czego potrzebujesz, herbata nie jest w gościach.

Z czasem polubiłem to miejsce: za oknem leżały białe zaspy, w kominku trzaskał drewno, a zapach domowego jedzenia przywoływał wspomnienia mojego własnego domu i szczęśliwego dzieciństwa.

Dni mijały, wózek ustąpił miejsca kulom, a w końcu znów ruszyłem w stronę miasta. Szliśmy razem do przychodni:

Musisz zdać egzaminy, zaliczenia. Straciłeś tyle czasu, a studia nie znikną. radziła Ludmiła.

Nie rezygnuj, technikum cię nie zostawi. Lekarz kazał zmniejszyć obciążenie nóg, więc nie spiesz się.

Nasza relacja zacieśniła się. Czułem, iż nie chcę opuszczać tego przytulnego domu i tej życzliwej kobiety, która stała się dla mnie drugą matką. Nie miałem odwagi przyznać tego ani jej, ani samemu sobie.

Następnego dnia pakowałem rzeczy. Szukając ładowarki, spojrzałem na drzwi i zobaczyłem Ludmiłę, płaczącą. Podszedłem i mocno ją przytuliłem.

Zostaniesz? wyszeptała przez łzy. A jak ja bez ciebie?

Zostałem. Po kilku latach Ludmiła siedziała przy mnie jako gość honorowy na moim weselu, a rok później przyjęła w szpitalu nowonarodzoną wnuczkę, nazwaną po niej Ludmiła.

Patrząc wstecz, rozumiem, iż samotność nie musi oznaczać pustki. Pomoc może przyjść w najbardziej nieoczekiwanej postaci. Nauczyłem się, iż otwarcie się na innych nie jest oznaką słabości, ale kluczem do odnalezienia ciepła, którego tak bardzo potrzebujemy.

Życie to nie tylko walka o przetrwanie, ale i umiejętność przyjmowania wsparcia, gdy jest nam oferowane.

Idź do oryginalnego materiału