Jestem przekonana, iż choćby najwięksi wielbiciele ciepłych sierpniowych wieczorów przy ognisku nie pogardzą nieco dłuższymi wrześniowymi wieczorami z dobrą książką. Może i trochę chłodniejsze, ale to nic, jeżeli wyjmiecie z szafy ciepły koc, a na stoliku postawicie gorącą herbatę. Książki, które przedstawię wam w szóstej odsłonie cyklu „Nowości w biblioteczce przedszkolaka”, bardzo polecają się na jesienne (i nie tylko) wieczory. Czytajcie je razem z dziećmi!
Ale zanim usiądziecie z książką, przygotujcie kanapki. Jedziemy samochodem!
Nie był na spacerze z dzieckiem ten, kto choć raz nie musiał okrążyć obcego samochodu, by zobaczyć, jaka dokładnie marka stoi za tajemniczym logo. Bo o ile z Fordem czy Fiatem nikt problemu nie ma, o tyle mniej znane znaki często okazują się kłopotliwe. Niezależnie od tego, jaki macie staż w rozpoznawaniu słynnych marek, jedno jest pewne – Jano i Wito nie mają z tym najmniejszych problemów! Opel, Fiat, Honda, Ford – a każdy samochód w małym palcu! No, ale jedna z najnowszych książek Woli Wołoszyn i Przemka Liputa to coś znacznie więcej niż szybki przegląd znanych marek. Wspomniane przeglądanie ogranicza się zresztą tylko do dwóch stron, a wydana w lipcu książka „Jano i Wito jadą autem” jest dużo dłuższa.
To opowieść o tym, iż rodzinne podróżowanie samochodem może być przyjemne, ale aby tak się stało, musi być też odpowiedzialne. I nie chodzi tylko o przestrzeganie podstawowych zasad bezpieczeństwa, ale też o dbanie o wspólny samochód. Trzeba go przecież myć, sprawdzać ciśnienie w oponach, a także zerkać na deskę rozdzielczą i reagować, gdy kontrolka dystrybutora się świeci.
„Jano i Wito jadą autem” – wartościowa książka o tym, jak podróżować bezpiecznie i z uśmiechem!
Są takie rzeczy, które rodzinnym wypadom nie służą. Jedną z nich jest pośpiech, którego w książce „Jano i Wito jadą autem” zupełnie nie ma. Jest za to spokojne przygotowywanie się do wyjazdu, a więc pakowanie i przygotowywanie kanapek (a wszystko wspólnie!), dokładne mycie samochodu i tankowanie. Jest też spokojna jazda, która staje się jeszcze spokojniejsza, gdy za oknem zaczyna padać deszcz, a także spokojny postój i czas na wspólne jedzenie.
Wiola Wołoszyn zadbała o to, by wszystkie wskazówki dotyczące bezpiecznego podróżowania autem (czyli m.in. ustawiania fotelików tyłem do kierunku jazdy i unikania jedzenia w samochodzie) były naturalnie wplecione w fabułę – bez nieprzyjemnego pouczania. Zadbała też, jak zawsze, o to, by było ciekawie, zwłaszcza dla najmłodszych czytelników, którzy nie przepadają za długą jazdą samochodem. A Przemek Liput wszystko to uzupełnił niesamowitymi ilustracjami, które doskonale znacie już z pozostałych części serii „Jano i Wito”. To książka pobudzająca dziecięcą wyobraźnię, ale też tę… dorosłą. Mnóstwo tu wskazówek do wykorzystania od zaraz!
Wyskakujemy z samochodu, wskakujemy do stawu. I to jakiego!
Jazda samochodem, choćby tym najwygodniejszym, po jakimś czasie może się znudzić każdemu uczestnikowi wyprawy. Zdrowym nawykiem mogą stać się kilkunastominutowe spacery przerywające dłużącą się trasę. Co możecie w czasie nich robić? Rozmawiać, oglądać otaczający was krajobraz, zorganizować małą rodzinną gimnastykę, a nawet… wskoczyć do stawu. Sposobów na przerwę jest wiele, niech nic was nie ogranicza! A skąd pomysł na kąpiel w stawie? Joseph Kuefler, autor kolejnej w naszym zestawieniu książki, mnie zainspirował. I choć nie ma tu mowy o podróży autem, jest za to staw, w którym wiele się dzieje.
Ernest D., bohater książki obrazkowej „Po drugiej stronie stawu”, początkowo nie był jednak do tego przekonany – wszystko, co go otaczało, wydawało się przecież takie nudne! Staw miał być ostatnią deską ratunku na tej nudnej, dość zwyczajnej przestrzeni. Postanowił na początku sprawdzić, jak głęboki jest akwen – oczywiście nie wykorzystując do tego żadnej nudnej, dość zwyczajnej miary. Przygotował patyk, wędkę i ogromny kamień – i dopiero te wnikliwe pomiary doprowadziły go do wniosku, iż jego staw nie ma dna.
„Och, to niebywałe!” – powiedział bohater książki „Po drugiej stronie stawu”. I od tej pory będzie robił to wiele razy
Widać dobrze, iż Ernest D. ma prace badawcze w małym palcu. Nie będzie przecież skakać do stawu bez dna, nie mając odpowiedniego sprzętu – całą obrazkową listę rzeczy niezbędnych znajdziecie więc na kolejnej stronie. Bohater zabiera ze sobą swojego psa, do plecaka pakuje wszystkie potrzebne akcesoria i w ciągu kilku chwil zanurza się w świecie, który jest zupełnie inny od tego, który zna. Opowieść ta przypomina nieco historię o dzieciach, które pewnego razu weszły do szafy i bardzo się zdziwiły. Tym razem jednak miejsce starej szafy zajmuje tafla stawu, a miejsce lwa i czarownicy – zwierzęta i rośliny, które zaskakiwały go na każdym kroku.
Mam też wrażenie, iż „Po drugiej stronie stawu” czerpie z „Alicji w Krainie Czarów” Dodgsona, ale najcenniejsze są inspiracje, które książka Josepha Kueflera czerpie z siebie samej. Ci sami bohaterowie pojawiają się tu na kolejnych stronach, ale nie tak łatwo jest ich dostrzec – często wyglądają zupełnie inaczej. Nieznany ląd, na który trafia Ernest D., odbija się tu w krzywym zwierciadle – nowa, obca, a czasami choćby bardzo przerażająca perspektywa, pozwala mu spojrzeć na swój nudny dom i nudne podwórko zupełnie inaczej. Och, Erneście D., to niebywałe!
Podróż, w czasie której nic nie jest oczywiste, może wywoływać różne emocje. I nieważne, czy chodzi o podróż w głębiny, czy podróż do… warzywniaka!
Ernestowi D. wcale nie było do śmiechu, gdy nagle spojrzały na niego trzy pary pajęczych oczu. Nie ma w tym nic śmiesznego czy dziwnego – miejsce podekscytowania zajął strach. W książce obrazkowej Josepha Kueflera tekstu jest kilka – pierwszą rolę grają tu piękne ilustracje – ale jak na dłoni widać, iż jej bohater rozumie i akceptuje każde pojawiające się uczucie. To taka ważna, choć szalenie trudna sztuka! jeżeli i wy chcecie dowiedzieć się o niej więcej, koniecznie sięgnijcie po książkę „Pierwsze słowa o emocjach”.
Emily Sharratt i Monika Forsberg wspólnie stworzyły wyjątkową encyklopedię, która na pierwszy rzut oka wygląda jak inne książki edukacyjne dla dzieci. Wypełniona dużymi, kolorowymi, pięknymi ilustracjami książka kusi równie kolorową, wesołą okładką, ale to tekst staje się prawdziwą receptą na zdrowie psychiczne.
Czy ze wskazówek, które tu znajdziecie, mogą korzystać jedynie dzieci w wieku przedszkolnym? Nie!
Daję głowę, iż choćby dorośli czytelnicy z wieloma zawartymi tutaj informacjami spotkają się pierwszy raz. Nic dziwnego – gdy sami byliśmy mali, do czytania książek podchodziliśmy nieco inaczej niż nasze dzieci. Częściej wybieraliśmy opowiadania czy powieści, nie mówiąc już o tym, iż mądre książki o emocjach – takie, których autorzy mówią o wszystkim prosto z mostu, bez żargonu – należały do mniejszości. Ależ się cieszę, iż dziś ten wybór jest znacznie większy!
„Pierwsze słowa o emocjach” to aż trzydzieści emocji i uczuć, które doskonale znamy, połączone z definicjami i wspierającymi, uspokajającymi ćwiczeniami, przystępnymi choćby dla najmłodszych czytelników. Będzie więc ambicja, determinacja, odwaga, niepokój i złość, a każdy mały rozdział to osobna wskazówka, którą warto wprowadzić do swojej codzienności zaraz po lekturze. Najpierw razem, wspólnie z rodzicem – później dziecko samo, w swoim tempie, uczy się rozpoznawać sygnały wysyłane ze swojego ciała, kontrolować oddech, próbować się wyciszyć. To nie jest książka, dzięki której już nigdy się nie wybuchniecie jak lawa – to książka, dzięki której ta lawa będzie mogła swobodnie wypływać, nie sprawiając nikomu po drodze bólu.
Najlepsze książki dla przedszkolaków bardzo często dają też do myślenia. I nie zawsze są bajecznie kolorowe.
Od wielu lat obiecuję sobie, iż nie będę oceniać książek po okładce, ale kiedy widzę na nich nazwisko Martina Widmarka i Emilii Dziubak, to wiem, iż czeka mnie wartościowa lektura. Spod piór i pędzli tego niezwykłego duetu – szwedzkiego pisarza i polskiej ilustratorki – wyszło tyle dobra, iż po kolejne książki sięgam w ciemno (jeśli czytaliście „Długą wędrówkę” czy „Bibliotekę Astrid”, to wiecie, o czym mówię). A teraz leży przede mną starannie wydane, napisane doskonale i równie doskonale zilustrowane opowiadanie, a ja… pozwalam sobie na niepokój, który po lekturze we mnie pozostał.
Najnowsze wspólne dzieło obu twórców – bo na miano dzieła zasługuje – to „Dinks”. Nazwa tytułowego dinksa brzmi niepozornie, sam dinks niepozornie też wygląda – jest mały i pomarańczowy, ma baterię słoneczną, adekwatnie nie rzuca się w oczy. To Rutger, którego poznajemy na samym początku książki, skonstruował dinksa. Po co? Po to, by odciążył jego brata, Waltera, ale też jego samego w obowiązkach domowych. A tych, jak wie każdy z nas, przed świętami ani trochę nie brakuje.
Szybko okazuje się jednak, iż dinks wchodzi ze swoimi małymi, zaśnieżonymi butami w życie Rutgera i Waltera. A im wcale się to nie podoba…
Rutger i Walter chcieli trochę odpocząć, odetchnąć, naładować swoje akumulatory. Dinks ładował je jednak jeszcze sprawniej, wyręczając przy tym bohaterów książki Martina Widmarka i Emilii Dziubak. Był zawsze parę kroków do przodu, przejmował inicjatywę, odebrał Rutgerowi i Walterowi całą sprawczość. Nie był przy tym człowiekiem, z którym można byłoby usiąść przy jednym stole, spokojnie rozwiązać umowę, podziękować za dotychczasową współpracę i rozejść się – każdy w swoim kierunku.
Mogłabym powiedzieć, iż dinks, całe szczęście, nie istnieje – bo przecież takie małe urządzenie nie może samo chodzić na zakupy, gotować, układać narzędzi w warsztacie, a choćby odśnieżać podwórka (używając do tego łopaty kilka razy większej od niego samego) – ale czuję, iż nie do końca jest tak. Dinks jest głosem Sztucznej Inteligencji, a my ten głos coraz częściej dopuszczamy do głosu. Czy na tym skorzystamy, czy stanie się to naszym przekleństwem? Cóż, niech „Dinks” będzie tą refleksją.
I jeszcze jedna refleksja! Ale jaka ważna! Z nią przychodzą Birgitta Stenberg i Mati Lepp, twórcy książki „Billy i dziwny dzień”
Na sam koniec książka, która jest zupełnym przeciwieństwem zaprzyjaźniania się ze Sztuczną Inteligencją. Dużo tu beztroskiego dzieciństwa, zwyczajnych zabaw i spotkań bez technologii. I choć „Billy i dziwny dzień” to opowieść, która adekwatnie nie pasuje do dzisiejszej cyfrowej rzeczywistości – co zresztą, moim zdaniem, jest jej potężną zaletą – przez większą część książki byłam wkurzona na wszystkich ludzi, których spotyka tytułowy Billy.
Właściwie nikt nie ma dla niego czasu, każdy go wygania, wyprasza, odtrąca, a przecież, do diaska, dziś są jego urodziny. Dopiero ostatnie strony książki przynoszą wyjaśnienie, skąd przez cały dzień brały się te wszystkie odmowy, a Birgitta Stenberg i Mati Lepp „odczarowują” wszystkich niechętnych do rozmowy i zabawy bohaterów. Finału wam nie zdradzę, bo nie chcę wam psuć niespodzianki – skupię się za to na uczuciach, które przez długie godziny towarzyszyły Billemu. A ich lista jest naprawdę długa!
Niepewność, niepokój, złość, smutek… Słabe prezenty urodzinowe dla kilkulatka, prawda?
Nie czujemy się najlepiej, gdy bardzo chcemy z kimś spędzić czas, a zamiast rozmowy dostajemy figę z makiem. Nic więc dziwnego, iż bohater książki „Billy i dziwny dzień” też w końcu traci nadzieję na to, iż w tytułowym dziwnym dniu wydarzy się coś niezwykłego. Rozumie jednak, iż inni mogą nie mieć ochoty dziś się z nim bawić czy rozmawiać, nie komentuje ich wyborów.
O swoim smutku mówi dopiero swojej mamie – i wtedy dzieje się prawdziwa urodzinowa magia! Chcecie dowiedzieć się, o jakiej magii mowa? A może wasze literackie preferencje prowadzą was do innych literackich nowości, które zajęły wygodne miejsce w tym zestawieniu? Śmiało, wszystkie znajdziecie w naszej księgarni!