“Jan, jakie to chrzciny w restauracji? Trzeba przecież kupić prezent” — powiedziałem do żony, gdy dowiedzieliśmy się, iż nasza córka organizuje huczne chrzciny dla swojego maleństwa. To historia o tym, jak z żoną próbowaliśmy zrozumieć, jak adekwatnie uczcić chrzest wnuczki i dlaczego wywowało to tyle sporów.
Zaproszenie na chrzest
Nasza córka, Kasia, urodziła córeczkę pół roku temu. Wnuczka, Hania, to nasze pierwsze dziecko w rodzinie, i oboje z Janiną uwielbiamy ją ponad wszystko. Gdy Kasia oznajmiła, iż planuje chrzciny, ucieszyłem się — to ważna urocznia, a ja chciałem, by wszystko odbyło się zgodnie z tradycją. Ale potem dodała, iż chrzciny nie będą tylko w kościele z herbatą w domu, ale w restauracji, z tłumem gości, prowadzącym i choćby fotografem. Zdziwiłem się: “Kasia, po co tyle pomp? Toż to chrzest, a nie wesele!”
Kasia wytłumaczyła, iż chce, by było pięknie, żeby wszystkim zapadło w pamięć. Jej mąż, Marek, ją poparł: to ich pierwsze dziecko, chcą świętować wyjątkowo. Nie sprzeczałem się, ale w środku czułem niesmak. Z Janiną żyjemy skromnie, cały dzień ciężko pracowaliśmy, a takie wydatki na chrzest wydawały się nam przesadą.
Dylemat z prezentem
Najgorzej zaczęło się, gdy zacząłem myśleć o prezencie. Na chrzest zwykle daje się coś ważnego: medalik, obrazek święty, pieniądze na przyszłość dziecka. Ale Kasia zasugerowała, iż w restauracji będą goście i “nie wypada wpaść z pustymi rękoma”. Zapytałem: “To znaczy, iż mam włożyć pieniądze do koperty?” Odpowiedziała wymijająco: “No, jak chcecie, ale wszyscy coś dają”. Obliczyłem w głowie: sto złotych do koperty to mało, a więcej nie mamy. Emerytura niewysoka, a oszczędności poszły na naprawę dachu.
Janina zaproponowała, żeby w ogóle nie iść do restauracji. “Przyjdźmy następnego dnia, pogratulujemy Hani w domu, damy coś od serca” — powiedziała. Zgodziłem się: w domu cieplej, i nie trzeba się martwić, ile wrzucić do koperty. Postanowiliśmy kupić srebrny medalik i piękną dziecięcą Biblię — prezent i symboliczny, i szczery.
Rozmowa z córką
Gdy powiedziałem Kasi o naszym planie, obrażona. “Tato, co, nie przyjdziecie na chrzest? To przecież istotny dzień dla Hani, a wy tak po prostu rezygnujecie!” Próbowałem tłumaczyć, iż nie przeciw chrztowi, tylko nie chcemy uczestniczyć w tej “restauracyjnej fieście”. Ale Kasia wzięła to za osobistą obrazę. “Wszyscy dziadkowie będą, a wy co, nie chcecie być częścią rodziny?” — rzuciła. Zabrało mi to trochę powietrza. Oczywiście chcemy być częścią rodziny, ale czy koniecznie w restauracji?
Janina była stanowcza: “Jeśli oni chcą wydawać kupę pieniędzy, ich sprawa, a my lepiej posiedzimy z wnuczką w domu”. Ale widziałem, iż Kasia jest smutna, i zacząłem się zastanawiać. Może faktycznie jesteśmy zanadto staroświeccy? Może należało się zgodzić i iść, choćby jeżeli nam to nie po drodze?
Jak znaleźliśmy wyjście
W końcu dogadaliśmy się. Z Janiną poszliśmy do kościoła na sam obrzęd chrztu — było wzruszająco i swojsko. Hania w białej sukience wyglądała jak aniołek. Na bankiet w restauracji nie poszliśmy, ale nazajutrz zajrzeliśmy do Kasi i Marka. Daliśmy medalik i Biblię, posiedzieliśmy z wnuczką, wypiliśmy herbatę. Kasia początkowo była urażona, ale potem odpuściła, zwłaszcza gdy zobaczyła, jak Hania do nas lgnie.
Zrozumiałem, iż tradycja dla wszystkich znaczy co innego. Dla Kasi ważne było urządzenie przyjęcia, dla nas z Janiną — bycie przy wnuczce. Ale i tak zostało uczucie niedosytu: czy teraz każda rodzinna uroczystość będzie taka — z kopertami i obowiązkami?
Jeśli mieliście podobne sytuacje, napiszcie, jak sobie radziliście. Jak znaleźć równowagę między swoimi zasadami a oczekiwaniami dzieci? A może my z Janiną jednak przeginamy z tą naszą “skromnością”? Podzielcie się, potrzebuję rady.