Dziś zapiszę historię, którą opowiedziała mi bliska znajoma. Jej rodzina to typowa młoda para z dwójką małych dzieci: pięcioletnią dziewczynką i półtorarocznym chłopcem. Żyli skromnie, ale szczęśliwie – ona na macierzyńskim, on pracował.
Aż finanse zaczęły się sypać.
Gdy młodszy, Tymek, skończył półtora roku, moja znajoma, Kinga, postanowiła wrócić do pracy. Mąż, Marek, zarabiał niewiele, ledwo starczało na podstawowe wydatki. Opiekunki? Zbyt drogie. Jedynym wyjściem wydawała się babcia – matka Marka. Kobieta zgodziła się bez większego sprzeciwu. Wszyscy myśleli: będzie euforia z wnuków, a Kinga pomoże finansowo rodzinie.
Kinga wychowała się w szacunku do starszych, więc choćby nie przyszło jej do głowy, iż babcia sobie nie poradzi. W końcu wychowała przecież porządnego człowieka.
Ale poszło nie tak.
Po kilku tygodniach babcia zaczęła narzekać: dzieci rozwydrzone, nieposłuszne, bałaganią, źle jedzą i biegają po domu. Codziennie dzwoniła do Kingi, skarżąc się, jak jest ciężko.
– To twoja wina, źle je wychowujesz! – krzyczała zirytowana. – Ja nie jestem niańką. Mam swoje sprawy i zdrowie. Nie będę tu codziennie harować.
Kulminacją było żądanie „prawa do wolnego w środku tygodnia”. Kinga osłupiała: ona z Markiem muszą pracować, a tu nagle babci potrzebny urlop. Gdzie podziać dzieci? – już jej problem.
Krytyka nie ograniczała się do dzieci. Babcia wprowadzała swoje porządki w ich domu – ręczniki źle powieszone, kołdry „krzywo zasłane”, garnki nie na swoim miejscu. Pewnego razu zaczęła choćby przeglądać ich pranie, tłumacząc, iż w *jej* domu wszystko musi być po *jej* myśli. Z początku znosili to cierpliwie, ale w końcu się przepełniła czara goryczy.
Gdy starszą córkę, Zosię, przyjęli w końcu do przedszkola, Kinga odetchnęła. Został tylko Tymek, który jeszcze długo nie miał szans na miejsce. Postanowili jednak: koniec z babcią jako opiekunką. Kinga ograniczyła kontakty do minimum – telefon raz na dwa tygodnie, wnuki widywane raz w miesiąc, i to bez specjalnej ochoty po żadnej stronie.
Tak, babcia pomogła w trudnym czasie, ale jej ciągłe pretensje, władczość i próby „naprawiania” wszystkich zniszczyły resztki zaufania. Kinga wyznała mi, iż nie chce, by jej dzieci rosły w takiej atmosferze. Sama wychowała się bez babcinych kazań i wierzy, iż dzieci potrzebują ciepła, a nie krzyków.
Z zewnątrz może to wyglądać na brak wdzięczności. Ale gdy ktoś codziennie cię poucza, krytykuje każdy detal i zamiast pomóc – tylko dokłada zmartwień, chcesz uciec. I nie wracać.
Czasem myślę, iż dziadkowie zapominają: wnuki to nie ich dzieci. Nie muszą ich wychowywać od nowa, dzień w dzień. Powinni dawać miłość, mądre słowo, trochę luzu – nie powtarzać metod sprzed lat, z krzykiem i wiecznym „za moich czasów”.
Kinga wybrała: lepiej swoje cztery ściany, choćby z trudem, niż kogoś, kto swoją obecnością burzy spokój. I ja to rozumiem.
A wy co myślicie – czy codzienna pomoc babci to obowiązek, czy tylko dobrowolny gest, którego nie wolno wymuszać?