Ma 16 lat, gra koncerty z M. Maseckim. Brunon Wojnarski przyszłością polskiego jazzu?

rdc.pl 3 miesięcy temu
Zdjęcie: RDC


Mikołaj Cichocki: Po raz pierwszy zetknąłem się z Brunonem na festiwalu „Jazz na Starówce” w 2023 roku. Zwróciłem na niego uwagę ze względu na jego młody wiek. Tym wyróżniał się na tle zespołu. W pewnym momencie koncertu Brunon wstał i zagrał doskonałą improwizację. Pomyślałem - nie, na pewno nie jest aż tak młody, tylko tak wygląda. Jest za dobry. Nasze losy splotły się dość niespodziewanie. Kiedy pokazywałem młodszej siostrze nagranie z koncertu, w pewnym momencie wcisnęła pauzę, a jej palec zatrzymał się właśnie na Brunonie. – To kolega z mojej szkoły muzycznej. Mamy razem lekcje pianina – powiedziała z uśmiechem.
W tej chwili wiedziałem już, iż muszę z nim porozmawiać, poznać go. Brunon to nieprzeciętny młodzieniec. Zaryzykuję stwierdzenie, iż to także przyszłość polskiego, a kto wie może i światowego jazzu.

Kim jesteś Brunon?

Mam 16 lat. Chodzę do dwóch szkół – do liceum ogólnokształcącego imienia Klementyny Hoffmanowej w Warszawie. Tam jestem matematykiem. Od strony muzycznej - uczę się w Państwowej Szkole Muzycznej imienia Józefa Elsnera w Warszawie, czyli „Miodowej”. Tam jestem właśnie w szkole popołudniowej. Co więcej? Gram dużo. Muzykę klasyczną i jazz - w orkiestrze i w big bandzie. Bardzo to lubię. To jest moja pasja.

Kiedy się zaczęła Twoja przygoda z muzyką?

Zaczęła się 10 lat temu.

Czyli miałeś wtedy 6-7 lat?!

Wiem, wcześnie. Wtedy poszedłem do szkoły muzycznej imienia Oskara Kolberga. Moja pierwsza myśl, jaki instrument wybrać, to była właśnie trąbka, ze względu na jazz. Chyba trochę przez Louisa Armstronga, ponieważ po prostu jego płyty pojawiały się w domu. Trąbka mi imponowała. To zawsze było “to coś” fajnego i takiego big bandowego. I ten błysk trąbki…

Twoi rodzice słuchali jazzu, czy sam po niego sięgnąłeś?

Przede wszystkim rodzice. Moja mama bardzo lubiła jazz. W szczególności właśnie Louisa Armstronga. Ja też bardzo lubiłem słuchać tych płyt. Moja mama lubiła śpiewać. No i stąd wzięła się muzyka w moim życiu. Zawsze to było dla mnie coś, co mi się bardzo dobrze kojarzyło. Ta muzyka była czymś miłym, takim promykiem w życiu. Dlatego po prostu, kiedy pojawiła się możliwość pójścia do szkoły muzycznej, to było to dla mnie takie oczywiste, iż - tak, chcę to robić. Chciałem śpiewać, tańczyć, grać. Potem oczywiście sięgałem już po innych artystów, chociaż Louis Armstrong wciąż w moim serduszku ma swoje miejsce. Później było dużo muzyki klasycznej. To przede wszystkim ze względu na szkołę muzyczną, ponieważ tam grałem właśnie muzykę klasyczną. Zresztą przez cały czas gram i bardzo ją kocham i doceniam. Na przykład koncert Arutuniana - grałem go kilka razy w różnych momentach mojej przygody muzycznej. Za każdym razem ten utwór inaczej odbieram i za każdym razem jest to dla mnie przygoda grać ten utwór. Za to ze strony jazzowej bardzo dużo słuchałem Cheta Baker’a. W mojej drodze jazzowej bardzo ważnym momentem była gra z Marcinem Maseckim. Jego utwory pokazały kompletnie inną stronę muzyki.

Jak to się w ogóle stało, iż mając 15 lat zagrałeś koncert z Maseckim?

Zdarzyło mi się jeszcze wcześniej grać w orkiestrze symfonicznej na Międzynarodowym Dniu Marcina Maseckiego.

Ile miałeś wtedy lat?

14.

Jak do tego doszło, iż mając 14 lat zacząłeś swoją przygodę z Marcinem Maseckim, a potem dołączyłeś do jego Big Bandu?

Wydaje mi się, iż oprócz po prostu umiejętności i warsztatu, który przygotowuję i który mój nauczyciel zauważył, to jest w tym trochę szczęścia. Powiedziałbym nawet, iż “trochę dużo”. Wiadomo, iż to nie jest coś, co się zdarza codziennie. Pytasz, jak to się stało… Po prostu - zadzwonił do mnie Marcin Masecki (śmiech).

To brzmi nieco surrealistycznie, nie uważasz?

Tak, rzeczywiście może to brzmieć trochę surrealistycznie, ale wydaje mi się, iż to dlatego, iż inaczej patrzy się na to z zewnątrz, a inaczej od kuchni. Oczywiście wcześniej też rozmawiał ze mną mój profesor – Jan Harasimowicz, który grał z Marcinem Maseckim i zaproponował, żebym ja zagrał z nim, bo Masecki potrzebował drugiej trąbki. Zapytał więc, czy ja nie chciałbym jako jego uczeń z nim zagrać. Oczywiście się zgodziłem, no bo cóż – jak tu odmówić? (śmiech) Prawdę mówiąc, uważam, iż to naturalne, iż Marcin Masecki po prostu zadzwonił do mnie jak do przyszłego członka swojego zespołu. Od kuchni wydaje się to nieco mniej surrealistyczne, aczkolwiek to było prawdziwe przeżycie.

Jak wyglądał ten moment? Odbierasz telefon, po drugiej stronie słuchawki Marcin Masecki i co słyszysz: Cześć Brunon, z tej strony Marcin Masecki, wchodzisz?

Tak, z grubsza tak. W zasadzie bardzo dobrze to zacytowałeś (śmiech). Ja oczywiście się zgodziłem. Powiedziałem, iż to dla mnie zaszczyt. To, co w tej przygodzie wydaje mi się najciekawsze to jednak przede wszystkim próby, a potem koncert. Wtedy jest to “wielkie przeżycie” – wychodzisz na scenę, widzisz tłum ludzi. Mój pierwszy raz był właśnie na Starówce i wtedy też miałem solówkę. To dopiero było coś – improwizować przed takim tłumem, z takimi gwiazdami wokół siebie… Ale wracając – dla mnie bardzo ważne były próby i sposób pracy, ten profesjonalizm.

Uchylisz trochę rąbka tajemnicy?

Dostajemy nuty wcześniej. Nie czytamy “a vista na próbie”. Dostajemy też czasem nagranie. Marcin Masecki dzieli się także z nami swoimi uwagami. Mówi, żebyśmy na coś zwrócili uwagę i więcej czasu poświęcili na konkretne fragmenty. Uczula nas na miejsca, które są wymagające, szczególnie od strony rytmicznej. Te utwory wymagają takiego solidnego ćwiczenia niektórych fragmentów. Potem przygotowujemy swoje partie, każdy osobno w domu. Ja z moim profesorem graliśmy razem wielokrotnie te utwory. Później są wspólne próby. One są dosyć długie, bo po sześć godzin z przerwą i to jest po prostu taka intensywna, konkretna praca. W ich trakcie szanujemy swój czas i swoje siły. Te próby mają nas przybliżyć do tego, co Masecki chce osiągnąć. On zawsze ma swoją wizję, a my musimy ją dobrze zrozumieć, a nie tylko “zagrać” te nuty.

W tym, co później my dostajemy na koncertach, dużo jest improwizacji czy jednak większość jest pod kontrolą?

Jest w tym owszem dużo improwizacji ale też rzeczywiście jest bardzo dużo miejsc, które są zaplanowane z chirurgiczną precyzją. Te rytmy, o których Ci mówiłem, są bardzo trudne i my często po prostu tam się gubimy na próbach. To jest jedna z wielu rzeczy, które są bardzo precyzyjnie zapisane przez Maseckiego. Nie ma tam miejsca choćby na minimalne przedłużenie, przeciągnięcie. To zawsze jest bardzo precyzyjne. Z drugiej strony, o ile chodzi o atmosferę, to wydaje mi się, iż wszyscy czujemy, iż to jest jazz i iż choćby o ile się coś stanie – będzie jakieś niedociągnięcie, to wszyscy jesteśmy muzykami i jesteśmy w stanie to wyjaśnić w jakiś muzyczny sposób. Nic nie dzieje się przypadkiem – choćby o ile jest jakieś potknięcie czy ktoś coś dodał, to ufamy sobie, iż zawsze, gdy ktoś coś robi, to robi to z głową.

Poza Starówką grałeś też na tegorocznym Jazz Around. Czy czujesz, iż teraz jesteś innym muzykiem niż wcześniej?

Tak, zdecydowanie tak. To też jest dla mnie interesujące doświadczenie, ponieważ w momencie kiedy gram z profesjonalistami, to po prostu słyszę, co poprawić. To jest edukacyjnie niepowtarzalne doświadczenie, kiedy słyszysz ludzi wokół ciebie, którzy grają na naprawdę na wysokim poziomie i możesz się od nich bardzo dużo nauczyć. Po samym „Jazzie na Starówce” ja już byłem innym muzykiem. Po takim doświadczeniu już inaczej patrzysz na wiele aspektów muzyki. Bardzo dużo się wtedy nauczyłem. Przez ostatni rok poczułem ten postęp, rozwój.

A co konkretnie się zmieniło?

W inny sposób rozumiem teraz muzykę. Inaczej też do mnie przemawia. Zmieniło się sporo też od takiej strony czysto technicznej - jakość, dbałość o dźwięk, o artykulację. To są rzeczy, które zdecydowanie u mnie się poprawiły przez ten rok. Zarówno dzięki wzięciu udziału w „Jazzie na Starówce”, ale też dzięki mojemu nauczycielowi – Damianowi Maratowi. Przez ostatni rok pracowaliśmy nad wieloma aspektami technicznymi i okazało się, iż po tych koncertach wiele się u mnie poprawiło.

Co chcesz przekazać grając na trąbce?

Oprócz takiego prostego szczęścia i satysfakcji, muzyka daje mi bardzo dużo zrozumienia samego siebie. To jest taka przestrzeń, w której możesz poznać siebie. Możesz trochę się nauczyć, dowiedzieć się, jakim jesteś człowiekiem i jakie emocje masz w sobie. Muzyka to taka specyficzna sztuka, która polega przede wszystkim na dawaniu i właśnie niekoniecznie sobie, tylko innym i w momencie, kiedy gram, staram się myśleć zawsze o tym, co ja chcę pokazać ludziom? Co ja chcę im dać? Czy ja chcę im dać po prostu trochę szczęścia, czy to jest jedynie na przykład muzyka, żeby mogli zatańczyć i żeby się mogli dobrze bawić? A może to jest muzyka, która ma skłonić ich do myślenia? To jest najważniejsze w moim graniu, iż zawsze chcę coś przekazać ludziom. Muzyka to nie jest tylko zespół dźwięków. To nie jest po prostu melodia, którą ktoś tam wymyślił. To zawsze jest coś więcej.

Nie masz problemu z łączeniem dwóch pasji – muzyki i matematyki?

To jest bardzo trudne pytanie, bo ja na razie podchodzę do tego w ten sposób, iż po prostu chcę się rozwijać. To są dwie dziedziny mojego życia. Zarówno matematyka, fizyka jak i muzyka to są moje pasje. One zawsze mnie ciekawiły. Jestem w stanie w nich odnaleźć szczęście. Wydaje mi się, iż bez względu na to, jaki pomysł mi się pojawi, gdzie pójdę na studia i tak dalej, to to są dwie sfery mojego życia, które będą ze mną zawsze i będą ze sobą korespondować. Jedno i drugie to coś, czego po prostu nie jestem w stanie nagle wyłączyć.

Jakieś przesłanie na koniec?

Mam nadzieję, iż każdy ma jakąś swoją pasję, jakieś swoje marzenia, a o ile jeszcze nie ma, to trzymam kciuki i życzę, żeby ta osoba te marzenia i pasję odnalazła. Jest to coś, o co naprawdę warto walczyć.

POSŁUCHAJ ROZMOWY

Idź do oryginalnego materiału