Mam siostrę, z którą nie chcę już mieć nic wspólnego. Nasza relacja od dawna przypomina pęknięty wazon — niby można go skleić, ale po co, skoro i tak będzie wyglądał jak bubel? Nazywa się Alicja, mieszka w willi na przedmieściach Poznania, ze stajnią dla koni, basenem i fontanną w kształcie amorka. Osiągnęła to wszystko sama — najpierw zarabiała krocie w Londynie, potem założyła w Polsce kancelarię adwokacką. I trzeba przyznać, iż świetnie jej idzie. Tyle iż sukces zawodowy nie zrobił z niej osoby, przy której nie bolą zęby.
Ja jestem Kinga, młodsza od Alicji o siedem lat. Wychowałyśmy się razem w małym miasteczku pod Bydgoszczą, gdzie każdy wiedział, u kogo kura zniosła jajko. Rodzice byli zwykłymi ludźmi: mama uczyła w szkole, tata jeździł tirem. W dzieciństwie byłyśmy nierozłączne — szeptałyśmy sekrety pod kołdrą, dzieliłyśmy się jednym rogalikiem na dwie. Ale z wiekiem Alicja zmieniła się nie do poznania. Zawsze miała rozbuchane ambicje, więc po liceum wyleciała do Warszawy, a potem jeszcze dalej. Cieszyłam się, iż spełnia marzenia, wierzyłam, iż zachowa serce. No cóż, wiara czyni cuda, ale nie w tym wypadku.
Kiedy wróciła po latach, wyglądała jak manekin z butiku — gładka, zimna, nienaturalna. Mówiła do mnie tak, jakbyśmy spotkały się przypadkiem w kolejce po bułki, a nie dzieliły wspólne dzieciństwo. Jej ulubione pytanie: „Kiedy wreszcie zaczniesz żyć na poziomie?” za każdym razem przypominało mi, iż dla niej „poziom” mierzy się metrami kwadratowymi apartamentu. A ja? Pracuję w miejskiej bibliotece, mam męża Darka i bliźniaków. Nie jeździmy na Malediwy, ale mamy swoje rytuały — niedzielne pierogi, spacery nad Brdą, walkę o to, kto wyniesie śmieci. Alicja nazywa to „wegetowaniem”.
Próbowałam jeszcze. Zaprosiłam ją na urodziny córki, licząc, iż może przy torcie się odmrozi. Alicja przyniosła prezent — złoty łańcuszek z zawieszką „Carpe Diem”. Idealny, gdyby nie fakt, iż powiedziała: „Żebyś nie skończyła jak twoja matka”. Darek zaczął opowiadać dowcip o prawniku w windzie, ale ona sprawdzała notyfikacje w telefonie. Wtedy doznałam olśnienia — ona nie jest już moją siostrą, tylko obcą osobą w drogich szpilkach.
Ostatnią kroplą była sprawa z mamą. Gdy zachorowała na zapalenie płuc, odwoziłam ją po lekarom, gotowałam rosoły, czytałam na głos „Chatkę Puchatka”. Alicja? Przesłała przelew: „Niech pani doktor weźmie najlepsze leki”. Nie chodziło mi o pieniądze, tylko o to, żeby choć raz przytuliła staruszkę. Mama wyzdrowiała, ale do dziś ogląda jej zdjęcia sprzed lat i wzdycha.
Teraz Alicja zaprasza mnie na grill w swoim ogrodzie. „Przecież macie pewnie dziecięcą fantazję na temat szampana” — pisze. Dziękuję, postoję. Wolę kawę w naszym zatłoczonym mieszkaniu, gdzie dzieci rozlewają sok, a Darek śpiewa fałszywie pod prysznicem.
Czasem przypominam sobie tamtą Alicję — tę, która w podstawówce oddała mi swoją kanapkę, bo zauważyła, iż zgubiłam drugie śniadanie. Ale ta Alicja zniknęła gdzieś między kontraktami a wykładami o „efektywności życiowej”. Nie żywię urazy, po prostu… cóż. Dom bez fundamentów i tak kiedyś się zawali. Mam swój mały, stabilny świat. A jej zostawiam apartament z widokiem na to, co przegapiła.