„Nigdy nie nazywaj mnie mamą — postarzasz mnie!” Jak kobieta odrzuciła córkę i przyszłego wnuka dla urojonej młodości
Od miesiąca balansuje na krawędzi. Zraniona, wściekła, samotna. Zamknęła się w sobie po tym, jak porzucił ją kochanek. A przecież tak wierzyła w to „szczęście”, iż tym razem będzie inaczej.
Mam 26 lat, a ona ma 44. Nazywa się Krystyna. Biologicznie jest moją matką, ale w rzeczywistości jesteśmy sobie obce. Wyszła za mojego ojca w wieku dziewiętnastu lat. Rok później przyszłam na świat — niechciane dziecko, jak nie raz powtarzała. Rozstali się zaraz po moim urodzeniu, a on od tamtej pory był dla niej tylko „nierobem” i „pechowcem”.
Ironia? Ten „pechowiec” od ponad dwudziestu lat żyje w szczęśliwym związku z drugą żoną. Ma własny biznes, duży dom pod Warszawą, dwa mieszkania w stolicy i choćby willę w Zakopanem. To on podarował nam mieszkanie na ślub, w którym teraz żyjemy z mężem.
Wychowywała mnie babcia — mama taty. Później zabrał mnie do swojego nowego życia. I wiesz co? Nigdy nie czułam się tam obco. Moja macocha to złoty człowiek, dla mnie stała się prawdziwą mamą. A Krystynę od dziecka nazywałam po imieniu. I nie bez powodu.
Miałam dziewięć lat, gdy zabrała mnie do Sopotu — „odpocząć, jak mama z córką”. Wtedy tylko zapytałam: „Mamo, możemy iść na plażę?” W odpowiedzi usłyszałam krzyk, który usłyszał cały hotel:
— Nigdy nie nazywaj mnie mamą! To mnie postarza! Mów Krystyna, zrozumiałaś?
Zrozumiałam. I od tamtej pory nigdzie z nią nie jeździłam. Jej świat kręcił się wokół mężczyzn, salonów piękności i imprez. Ja zostałam z babcią. Potem z ojcem i jego nową rodziną. I dzięki Bogu.
Przez te lata Krystyna miała pięciu mężów. Pomiędzy nimi — niekończących się kochanków, hulanki, sztuczne uśmiechy, naciągnięte rzęsy. Pracowała w ekskluzywnym salonie na Mokotowie. Wstrzykiwała w siebie wszystko, co tylko mogła. Botoks, kwas hialuronowy, nici, powiększone usta — jej twarz już nie wyrażała emocji, a ona wciąż wierzyła: „Jeszcze jestem młoda, jeszcze mogę!”
Jej ostatni „książę” był młodszy ode mnie o dwa lata. Chłopak o imieniu Kacper. Chudy, z wytatuowanymi ramionami, pracował jako barman w klubie.
„Córeczko, poznajcie się. To Kacper. Bierzemy ślub. To poważny związek” — powiedziała, błyszcząc jak nastolatka przed studniówką.
Zamarłam. Potem cicho wyznałam:
— Krystyna… jestem w ciąży. Będziesz babcią.
Kacper zakręcił się jak fryga, nalewał szampana, krzyczał „hurra!”, a moja matka stała się szara. Wstała w milczeniu, złapała torbę i zatrzasnęła drzwi, odjeżdżając w nieznanym kierunku.
Minął tydzień. Pojawiła się nagle — ze łzami, z wykrzywioną twarzą:
— To przez ciebie! On mnie zostawił! Zrujnowałaś wszystko tym swoim „babcia”! Nie zamierzam się postarzeć! Mam dopiero 37 lat! Chcę jeszcze żyć, a ty ciągniesz mnie do grobu swoimi dziećmi!
Nie wierzyłam własnym uszom. Kobieta, która mnie urodziła, nazwała moją ciążę zdradą. A potem rzuciła słowa, które ostatecznie spaliły resztki więzi między nami:
— Nigdy nie miałam córki. I nie będę miała wnuków ani prawnuków. Zapomnij, iż istnieję.
I odeszła.
A my pojechaliśmy do prawdziwej rodziny — do babci i dziadka. Przytulili nas, płakali z radości. Już planowali, jak nazwiemy dziecko, kto będzie spacerował z wózkiem, kto zrobi pierwsze buciki. To oni są moim oparciem, moją ostoją, moim prawdziwym światem.
A Krystyna? Niech goni za wieczną młodością. Ale pewnego dnia obudzi się w ciszy — w pustym mieszkaniu, w obcym ciele, patrząc w lustro, w którym dawno już nie ma jej odbicia. I wtedy może zrozumie, kogo tak naprawdę straciła.