Wszyscy we wsi znali i nie lubili Prokopa za jego nieznośny charakter. Był żonaty z Zofią, spokojną kobietą, ale mieli problem nie mogła dać mu dzieci. Żyli razem dwanaście lat, a potomstwa wciąż nie było.
I nagle, jak grom z jasnego nieba Zofia umarła. Jej matka wiedziała, iż córka coś ją trapi, ale ta nigdy się nie skarżyła.
– Córeczko, wyglądasz ostatnio nie najlepiej pytała matka, gdy Zofia rzadko ich odwiedzała.
– Nic, mamo, to tylko osłabienie, czasem kręci mi się w głowie. Odpocznę i będzie dobrze. Nie martw się uspokajała ją córka.
Zofia nie przywykła narzekać, zwłaszcza przed mężem, który nie cierpiał, gdy żona skarżyła się na ból głowy czy inne dolegliwości.
– Nie udawaj, znam was, baby! Wiecznie coś wam dolega. Pewnie lenistwo, a nie choroba. Nikt ci tu nie będzie współczuł odpowiadał jej z irytacją.
Po pogrzebie minął rok. Prokop żył sam, ale myśli o ponownym małżeństwie nie dawały mu spokoju. Samotność mu ciążyła, choć przywykł żyć jak wilk. Rozglądał się za kobietą.
– Tylko bez dzieci myślał. Nie potrzebuję cudzego potomstwa. Kobiety w moim wieku albo wdowy, albo rozwódki, wszystkie z dziećmi. Trzeba młodszą znaleźć, choć która zechce za mnie wyjść?
Zdawał sobie sprawę, iż jego charakter nie przysparza mu przyjaciół. Wybór padł na Elżbietę cichą, pracowitą dziewczynę, która nie rzucała się w oczy.
Pewnego dnia czekał na nią pod domem.
– Ela, chodź no tutaj! zawołał, gdy przechodziła.
Podniosła głowę, zobaczyła go w furtce i podeszła.
– Dzień dobry cicho się przywitała.
– No cześć odburknął. Słuchaj, patrzę na ciebie i myślę Może byś za mnie wyszła? Gospodarstwo mam solidne, zarobimy na życie. Dzieci urodzisz, bo przecież nie mam następcy.
– Oj, nie wiem zarumieniła się zaskoczona. Muszę się z mamą naradzić.
– No to naradzaj się, a ja wieczorem do was zajrzę.
Gdy Elżbieta wróciła do domu, wyznała matce:
– Mamo, chyba wychodzę za mąż.
– Za kogo? Przecież nie masz nikogo na oku.
– Prokop dziś przyjdzie się oświadczyć
– O rany, córuś, on dużo starszy! Pomyśl dobrze. Ma trudny charakter, wszyscy we wsi mówią, iż pierwszą żonę zamęczył pracą. Kto wie, co w tej chacie było
– Mamo, co mam robić? Żadni kawalerowie się nie garną, a lata lecą. Może to tylko plotki?
Elżbieta wyszła za Prokopa. Wieś buzowała od komentarzy. Jedni współczuli dziewczynie:
– Szkoda jej, okrutny z niego człowiek.
Inni uważali inaczej:
– Prokopowi się poszczęściło. Cicha, posłuszna kobieta będzie robić, co każe.
Tak właśnie było. Prokop nie dogadywał się z sąsiadami, teściową też nie znosił, więc Elżbietę rzadko wypuszczał do matki.
– Tyran, prawdziwy tyran szeptała matka, gdy córka przychodziła ukradkiem.
– Mamo, wszystko w porządku. Znajdę do niego sposób. Niech sobie gderze, ja cierpliwie zniosę tłumaczyła.
– O Boże, córuś, z takim zrzędą życie ci upłynie na modlitwach płakała matka.
Elżbieta urodziła dwóch synów w ciągu pięciu lat. Prokop niby ich kochał, ale po swojemu krzyczał i wyzywał. Matka uczyła dzieci:
– Trzymajcie się od ojca z daleka, bo w złości gotów was uderzyć.
Chłopcy gwałtownie zrozumieli i uciekali z domu, gdy tylko mogli. Gdy podrośli, Prokop wciąż był niezadowolony.
– Gdzie te lenie się włóczą? Powinni w gospodarstwie pomagać, a nie uciekać! To przez ciebie tacy rozpuszczeni! wrzeszczał na całe podwórko.
Elżbieta przywykła do jego krzyków. Machała ręką i milczała. Choć młodsza, była od niego mądrzejsza i cierpliwsza. Gdy Prokop zaczął częściej zaglądać do kieliszka, awantury nasiliły się.
– Zmęczyliście mnie wszyscy! Pracuję od świtu do nocy, a wy tylko wydajecie! jego ochrypły, pijany głos roznosił się po całej wsi.
Elżbieta czasem się odzywała:
– Sam chciałeś dzieci, sam chciałeś żony. Nad czym teraz płaczesz? A ile ty przepijasz?
Lepiej było milczeć, bo i tak nie dało się go uciszyć.
– Wszyscy mi dokuczacie! Jeszcze dzieci przeciwko mnie nastawiasz! Nie licz, ile piję swoje zarobiłem!
– Elżuniu, jak ty to znosisz? płakała matka. Ja bym dawno uciekła!
– Dzieci trzeba wychować, mamo. Niech sobie krzyczy, ja już choćby nie słucham.
Sąsiedzi też dziwili się jej cierpliwości.
– Jak ona to wytrzymuje?
Czas mijał. Synowie wyrośli, po szkole wyjechali do miasta do technikum, a potem zostali w fabryce. Odwiedzali rzadko.
– Mamo, nie gniewaj się, ale nie chce nam się z ojcem widywać. Tylko krzyki i złość.
Starszy obiecywał:
– Jak się ożenię, zabiorę cię do siebie.
– Nie, synku. Tu się urodziłam, tu zostanę. Po prostu odwiedzajcie mnie.
Zwykle zatrzymywali się u babci, a do ojca wpadali jak w gości. Prokop wściekał się jeszcze bardziej.
– Krzyczysz, iż ci wszyscy dokuczają mówiła cicho Elżbieta to żyj sam. Synowie dorośli, rozumieją. A ja już przywykłam.
– Ty też mi dojadłaś! Chcę tylko spokoju, poleżeć! A ty na mnie patrzysz jak na wroga!
– Uspokój się, Prokopie. Patrzę normalnie.
– Zmęczyłem się Żeby tak cały dzień leżeć Ale gdzie tam! warknął.
– To się połóż odparła. Nie powiem ani słowa, tylko nie wrzeszcz na całą wieś.
Pewnego ranka Elżbieta wróciła z obory, wypuściła krowy na pastwisko. W domu cisza. Synowie dawno założyli własne rodziny w mieście, ona celowo przychodziła późno, by uniknąć narzekań męża.
Było już późno, a Prokop nie wstał na śniadanie. Weszła do sypialni, zapaliła światło on leżał na podłodze, oddychał ciężko. PrzestraszyłaKiedy przyjechał lekarz, tylko pokręcił głową i powiedział, iż to wylew, a Prokop, który całe życie marzył o spokoju, w końcu go dostał leżał w łóżku jak kłoda, nie mogąc choćby przekląć.